Nowa fabuła Anivii oraz opowiadanie Volibeara i Tryndamere


Reklama

Na stronie Uniwersum gry dodano nową fabułę, i dwa opowiadania, jedno Volibeara, drugie Tryndamere.


Fabuła: Anivia

Anivia to dobrotliwy, skrzydlaty duch, który stawia czoło niekończącym się cyklom życia, śmierci i odrodzenia, by chronić Freljord. Półbogini zrodzona z bezlitosnego lodu i wichrów, posiada moce żywiołów, które zatrzymają każdego, kto zakłóci spokój jej ojczyzny. Anivia strzeże i chroni plemiona z mroźnej północy, które czczą ją jako symbol nadziei i znak wielkich zmian. Walczy każdą cząstką siebie, bo wie, że poprzez swoje poświęcenie, jej pamięć przetrwa i, że ona sama odrodzi się w nowym dniu.

Opowiadanie: Zwiastun Burzy

Valhirze!

Bóg-niedźwiedź poruszył się we śnie, ale nie otworzył oczu.

Było to dawne imię i nie zostało wymówione na głos od… jak dawna? To, co dotarło do jego uszu, musiało być snem, a może echem przeszłości. Prychnął, zakopał swoją głowę głębiej w grubej zaspie i wrócił do wiekuistego spania.

Valhirze, przyzywam cię tym imieniem i tą krwią!

Oczy półboga otworzyły się gwałtownie.

Źródło głosu znajdowało się pół krainy stąd, ale brzmiał on tak wyraźnie, jakby rozlegał się tuż przy uchu niedźwiedzia.

Warknąwszy, wielki półbóg wstał z ogromnym trudem. Lawina śniegu spadła z jego gigantycznego cielska, wprawiając ziemię w drganie. Niedźwiedź otrząsnął się, obrócił swoją ciężką głowę od horyzontu do horyzontu i zaczął węszyć.

Wyczuł w powietrzu ofiarę z krwi. Przeszył go dreszcz emocji. Gdzieś uformowano z kamieni jego runę. Złożono ofiarę w jego imieniu. Czuł, jak moc uwielbienia przepływa przez jego kończyny.

Valhirze! Wzywamy twoją furię! Daj nam swoją siłę! Każda śmierć jest ofiarą!

Gdy Valhir usłyszał obietnice walki, rzezi i uwielbienia, serce zaczęło bić mu w rytm wojennych bębnów, których echo niosło się po ziemi. Słyszał tętent stóp, szczękanie mieczy i krzyki umierających.

To wszystko wołało jego cielesną postać. Wzywało go.

Volibear, stanąwszy na tylnich łapach, ryknął ku niebiosom. Ów ryk rozszedł się po lodowatej tundrze i dotknął duszy każdej żywej istoty we Freljordzie.


Setki kilometrów dalej, w miejscu, gdzie słońce nigdy nie wschodzi, duchowny wędrowca obudził się z krzykiem i próbował zdrapać sobie twarz rękoma wykręconymi w ogromne szpony.

Na lodowych krach, znajdujących się daleko w przeciwnym kierunku, wataha Szronokłów wzniosła łby i zawyła, odpowiadając na ryczenie półboga.

Natomiast gdzieś zupełnie indziej grupa współplemieńców siedzących wokół ognisk ucichła, a ich serca zaczęły nagle bić jak szalone. Przyjaciele rzucali swoim przyjaciołom nieprzyjazne spojrzenia. Rozlew krwi był nieunikniony.


Volibear opadł na cztery łapy i puścił się pędem do przodu. Jego ogromne pazury rozdzierały zamarzniętą glebę. Zmiatał ze swojej drogi pokryte śniegiem skały i drzewa, a im szybciej biegł, tym głośniej wiatr świszczał pośród jego futra.

Przy następnym postoju powąchał powietrze — był setki kilometrów od celu. Ale zbliżał się. Burzowe chmury gnane jego wojenną furią zaciemniły niebo nad jego głową.

Valhirze! Zabijamy i umieramy w twoje imię!

Bóg-niedźwiedź przybył na miejsce z takim impetem, że aż zatrzęsła się ziemia.

Stojąc wysoko na oblodzonym wzniesieniu, omiótł pole bitwy wzrokiem, gdy błyskawice skakały po jego śnieżnobiałym futrze.

Poniżej dwie armie walczyły ze sobą na przesiąkniętej krwią równinie. Martwi i umierający uścielali śnieg. Jedna z armii była znacznie mniejsza. Przegrywała tę bitwę.

Ogromny niedźwiedź parsknął. Większa armia pachniała dziwacznie. Należący do niej żołnierze mieli zbroje z czarnego żelaza i walczyli pod czerwoną flagą. Volibear warknął, gdy zdał sobie sprawę, że nie pochodzą z Freljordu, tylko są słabeuszami z krainy, w której śnieg stracił już panowanie. Obnażył zęby. Błysnęło. Piorun uderzył w pole bitwy z ogłuszającym hukiem, wyrzucając w powietrze zwęglone zwłoki wojowników obu armii.

— Valhirze! Valhirze!

Volibear skupił swój piorunujący, gniewny wzrok na kobiecie, która wykrzyczała jego imię. Była śmiertelniczką odzianą w futro, miała twarz zbryzganą krwią i patrzyła na niego. Podniosła dwa zakrwawione topory w salucie, a na jej twarzy pojawił się dziki uśmiech.

Wielu innych wojów przerwało walkę z zachwytu i przerażenia, spowodowanych obecnością półboga, i wlepiło w niego wzrok, ale uwaga Volibeara była skupiona na kobiecie.

To jej serce przyzwało burzę.

— Valhirze! — wykrzyczała, unosząc zakrwawione topory raz jeszcze. — Oddajemy ci cześć, zadając i ponosząc śmierć!

Kobieta ponownie zasalutowała, wróciła do walki i porwała się na przeciwników z nową werwą.

Volibear skierował wzrok na wojowników, z którymi walczyła kobieta, na cudzoziemców. Na wroga. Niedźwiedź warknął i zaczął szarżować.

Vol kau fera! — ryknął tak donośnie, że zatrzęsło kopułą niebios.

Wbił się we wrogie oddziały niczym żywy taran, wyrzucając w powietrze wątłych żołnierzy. Kości pękały. Krew tryskała. Głosy wyły.

Wszystko skończyło się w ciągu kilku chwil.

W obliczu niepowstrzymanej furii boga-niedźwiedzia wrogowie stracili zapał. Zaczęli uciekać. Walka szybko przerodziła się w pogrom, a potem w rzeź, ponieważ Freljordczycy, przepełnieni dzikim szałem Volibeara, rzucili się za uciekającymi wrogami jak wilki, wyjąc i goniąc ich po śniegu.

Zadowolony Volibear przyglądał się masakrze. Krew kapała mu z paszczy.

Kobieta, która go wezwała, padła na kolana i opuściła głowę w akcie czci.

— O wielki Valhirze! — wykrzyczała. — Jestem wojmatka Reatha, Zakrwawiona Ręka. Twoja interwencja ocaliła naszą wioskę!

Dopiero wtedy żądza walki Volibeara zaczęła słabnąć. Zauważył pobliskie gospodarstwa i domy z kamienia. Oczy mu się zwęziły. Znowu spojrzał na klęczącą kobietę.

Górował nad nią, był co najmniej czterokrotnie większy, ale gniew do niego wracał, przez co rósł coraz bardziej. Jego przepotężna postać była usiana starymi bliznami i nowymi ranami bitewnymi — wszystkie nosił z dumą. Jego ogromne szpony ociekały krwią. Wciąż czuł silną żądzę rwania i rozrywania ciał.

Warknął z góry na wojmatkę. — Vol t’svaag dakk skolj.

Kobieta popatrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. Widać było, że stary język został niemalże całkowicie zapomniany.

— Wstań — zagrzmiał w młodszym, pokracznym języku kobiety. — Wojownik nie klęka przed nikim.

Volibear zapatrzył się na coś stojącego głębiej w dolinie. Z jego trzewi wydobyło się niebezpieczne warczenie, brzemienne w nieuchronną brutalność. Raetha zrobiła krok w tył. Miała się na baczności.

Co. To. Jest? — wyryczał, a im mocniej odczuwał gniew, tym więcej elektryczności emanowało w powietrzu.

Kobieta, niespokojna i zdziwiona, popatrzyła przez ramię.

—Ta… tama?

Volibear błysnął zakrwawionymi kłami. To była jego rzeka. Płynęła nieograniczenie i dziko, jeszcze zanim pojawiła się ludzkość. Obrazą było, że śmiertelnicy ośmielili się wstrzymać jej bieg.

Volibear przeszedł obok kobiety. Stawiał kroki mocno, a jego gniew rósł z każdym z nich. Kiedy doszedł do prostej konstrukcji, jego furia urosła do poziomu burzy, która już prawie się rozpętała, a powietrze wokół niego trzeszczało od potęgi. Wojmatka Raetha i kilkoro innych wojowników podążało za nim, ostrożnie utrzymując dystans.

Bóg-niedźwiedź dotarł pod tamę i wszedł w znajdującą się pod nią wodę. Ledwo sięgała mu nad łapy. Jego gniew się podwoił. Ta rzeka powinna grzmieć.

Volibear ryknął, zburzył kamienie i wyzwolił wodę.

Teraz rzeka grzmiała, wylewając się do przodu jedną wielką, wzburzoną falą. Potęga wody rozbijała się o wszystko wokół.

Podniosły się krzyki, gdy rzeka przelewała się po równinie. Bóg-niedźwiedź z zadowoleniem przyglądał się, jak pierwsze freljordzkie domy były zmywane z powierzchni ziemi, drewno pękało, a kamienne filary rozpadały się. Ludzie uciekali, mocno przyciskając dzieci do piersi, kiedy woda demolowała osadę.

Gdy wszelkie oznaki cywilizacji już zniknęły, Volibear odwrócił się do Freljordczyków. Stali jak słupy soli, zszokowani zaprowadzonym przez niedźwiedzia kataklizmem.

Dzisiaj zostaliście wyzwoleni!

Czuł w powietrzu strach, ale również podziw i szacunek patrzących na niego śmiertelników.

Żyjcie! — rozkazał. — Żyjcie dziko! Polujcie! Zabijajcie! Szanujcie dawne zwyczaje… a dawne zwyczaje uszanują was!

Wojmatka Reatha wyprostowała się i zaczęła powoli kiwać głową. Volibear wiedział, że ma ona w sobie ducha prawdziwej wojowniczki. Jego nieśmiertelne serce podpowiadało mu, że większość podąży za jej przykładem.

Volibear kiwnął do niej głową i odwrócił się w stronę horyzontu.

Miał wiele do zrobienia.

Opowiadanie: Tlący się węgiel

Noce są czarne na tak dalekiej północy. Cienie wydłużają się w komnacie Ashe i jej Krwioprzysięzców. Koksowniki spalają się do rozżarzonych węgielków. Mogą wydawać się zgaszone czy wręcz martwe, ale nawet głupiec wie, żeby nie dotykać ich gołą ręką. Nawet głupiec.

Noce są czarne na tak dalekiej północy. Cienie wydłużają się w komnacie Ashe i jej Krwioprzysięzców. Koksowniki spalają się do rozżarzonych węgielków. Mogą wydawać się zgaszone czy wręcz martwe, ale nawet głupiec wie, żeby nie dotykać ich gołą ręką. Nawet głupiec.

Do prawdy, wygląda przeciętnie. Owszem, jest wysoki i silny, ale ciemne, opadające mu na ramiona włosy są przyprószone siwizną. Nie wygląda jak postać z mitów i legend. Siedzący u szczytu stołu Tryndamere wygląda jak mężczyzna. Jego oczy mienią się nijaką zielenią. Są zmatowiałe, jak u zwierzęcia.

A jednak nie mogę patrzeć w nie zbyt długo. Byłam świadkiem szału, jaki skrywają, i prawie dałam się mu pochłonąć, niczym źdźbło pochłonięte przez ogień.


Przydarzyło się to pierwszej zimy, gdy służyłam Ashe jako dziewica w boju. Byłam młoda, brawurowa i wielce znudzona. Moje nowe życie nie okazało się być przygodą, o której kiedyś śniłam. Kiedy Ashe wyjechała walczyć z najeźdźcami z północy, zostawiła mnie w ogromnej komnacie, żebym sprawowała pieczę nad jej Krwioprzysięzcami. Tryndamere nie zbierał grup wypadowych, ani nie palił się do bitwy. Zamiast tego urządził audiencję z wybranymi przedstawicielami lokalnych klanów. Nawet nie z wodzami czy wojmatkami, ale zwykłymi mężczyznami i kobietami, którzy wierzyli, że świat kręci się wokół dokładnej liczby bydła wypasającego się w ich zagrodach. Akurat przemawiał najnudniejszy z nich — rozedrgany starzec z siwą brodą.

— Wojmatka Ashe wzięła jedną trzecią naszych wojowników na północ, żeby odeprzeć atak najeźdźców z Zimowego Szponu. Przez to jedna na trzy pary rąk nie orze ziemi, a jedna na trzy pary oczu nie dogląda stada. Rozumiem, że twój lud nigdy nie uprawiał roli, ani nie zajmował się zwierzętami, ale w bardziej cywilizowanych krainach…

Chciałam, żeby głowa starca stoczyła się z jego szyi. Przecież zwracał się do Krwioprzysięzcy wojmatki! Stojąc po cichu obok Tryndamere’a, spojrzałam na niego w nadziei na ujrzenie choć cienia złości pod jego beznamiętną maską, jednakże dobrze wiedziałam, że się rozczaruję. Na bogów, chciałam tylko, by pokazał odrobinę swojego legendarnego temperamentu.

Byłam taka młoda i głupia. Nigdy nie zapomniałam, że chciałam go zobaczyć.

— Pozwól mi, Krwioprzysięzco, nauczyć cię czegoś o właściwym zarządzaniu terenami leżącymi na zachód od Białych Wzgórz… — ciągnął dalej siwobrody starzec.

Moja ręka odruchowo zacisnęła się na skórze oplatającej mój miecz.

Zanim całkowicie dałam ponieść się brawurze, ogromne, drewniane wrota komnaty otwarły się z hukiem. Żar w koksownikach syknął, gdy wiatr i śnieg wdarły się do środka, a wraz z nimi weszło sześć postaci. Przewodziła im wysoka kobieta, okryta oszronionym kapturem, spod którego wystawały srebrne warkocze. Gdy go zdjęła, rozpoznałam postrzępioną, białą szramę, która przecinała jej twarz.

— Heldred?

Wojmatka mojego plemienia wwiercała we mnie chłodny wzrok. Dopiero wtedy zauważyłam jej domykających ogromne wrota towarzyszy, odzianych w futra, skóry i zbroje. Wszyscy byli wojownikami i trzymali w rękach zakrwawione bronie. Grupa wypadowa.

Wysłannicy w całej sali ucichli, patrząc nerwowo na nowo przybyłych. Tryndamere też się im przyglądał, chociaż nie byłam pewna, czy drażniła go obecność obnażonych mieczy w jego komnacie.

Heldred zignorowała mnie i ruszyła do Tryndamere’a. Stanęłam jej na drodze. — Ani kroku dalej, wojmatko.

— Sigra — powiedziała lodowatym głosem. Była lodowata niczym sama zima. — Uczyniłaś mi zaszczyt, tytułując mnie w ten sposób. Cieszę się, że nie zapomniałaś swoich pierwszych przysiąg.

— Dlaczego tu jesteś, Heldred?

— Odsuń się, dziecko. Gdybym miała twoją nową wojmatkę w zasięgu ręki, jej krew już dawno ściekałaby po moim toporze. Niestety rozlew krwi jest nieunikniony, a że jest ona nieobecna, będę musiała zadowolić się jej zastępcą.

— Heldredo z Trzyrzecza — poniósł się echem głos z najciemniejszego zakątka komnaty. To Tryndamere. — Przebyłaś niesamowicie długą drogę. Dlaczego żądasz bitwy?

— Chwała, Krwioprzysięzco — odparła. — Powiem ci. Pięć dni temu, gdy słońce wstało nad naszą wioską, oprócz promieni wpadło do niej coś jeszcze. Najeźdźcy. Grabieżcy. Zabójcy.

Słowa wtapiały się we mnie niczym noże. — Zimowy Szpon — wyszeptałam.

— Zgadza się! — warknęła. — Zimowy Szpon. Napadli nas, gdy mężczyzna, którego bronisz, siedział za grubymi murami, tyjąc i tracąc formę. Zrobili nam to, co zawsze. Być może mieliśmy okazję, aby ich odeprzeć. Ale to było zanim Ashe zwołała wojowników! Zanim odebrała nam co trzecią parę rąk dość silną, by machać mieczem.

Jej ton przemienił się w posępne syczenie. — Nie daliśmy im rady.

Słowa mnie opuściły. Powinnam była tam być — pomyślałam. Gdybym nie złożyła przysięgi innej wojmatce, mogłabym tam być. Mogłabym walczyć. — Ilu? Ilu straciliście?

— Twoi rodziciele ukryli się w porę, Sigra. Dziękuję za to bogom. Ale wielu nie zdołało znaleźć schronienia. Zbyt wielu.

Tryndamere powoli wstał. — Wojmatko, przykro mi z powodu twojej straty. Wiem… jak to jest być przywódcą zdesperowanych ludzi. Niech wszyscy ocalali stawią się tutaj. Udzielimy im pożywienia i murów. Powitamy wszystkich z otwartymi ramionami.

Cóż za szczodra propozycja.

Heldred splunęła na ziemię. Wyciągnęła zza pasa topór. — Nie chcę twoich murów ani twojego pożywienia, Krwioprzysięzco. Żądam krwi za krew! Wedle starych zwyczajów powinnam rzucić ci wyzwanie, więc właśnie to robię.

— To głupstwo — powiedziałam. — Pomyśl o naszych pobratymcach. — Pomyśl o moich rodzicielach — dodałam w myślach.

— Zapominasz się, dziecko. Kolejny raz już się nie powtórzę. Odsuń się.

W gniewie zacisnęłam rękę na rękojeści mojego miecza. Dobyłam go jednym ruchem, gdy stal błysnęła na pomarańczowo w świetle ognia. — Nie, Heldred. Wcale się nie zapominam. Jestem dziewicą w boju, przysięgłam bronić tej komnaty. Na mocy mojej przysięgi przyjmuję twoje wyzwanie.

— Dobrze. Jeśli tak bardzo spieszy ci się umrzeć, to szybko się z tobą uporam.

— Dość tego! — ryknął Tryndamere. — Nie dopuszczę, żeby avarosańska krew została rozlana wokół tego paleniska. Wystarczy nam przeciwników! Nie musimy się na dodatek zabijać!

Echo jego słów zatrzęsło komnatą w posadach. Nigdy nie słyszałam, żeby mówił takim tonem. Czułam, że czaiło się w nim coś niebezpiecznego. Ale Heldred tylko wyszczerzyła zęby w pogardliwym uśmiechu. — Nie boję się ciebie, Krwioprzysięzco. Życie za tymi murami stępiło twoje zmysły. Moje natomiast są tak ostre, że mogłabym nimi zabijać.

Pierwszy jej cios przyjęłam na miecz. Impet uderzenia niemalże zwichnął mi bark. Ledwo odzyskałam równowagę, a Heldred znowu się zamachnęła. Byłam szybka, ale ona miała przewagę pod względem siły i doświadczenia.

Heldred cięła znad głowy, jej topór ominął moją skroń o kilka centymetrów i zatopił się w posadzce. Zrobiłam wypad do przodu i pchnęłam ostrzem w jej kierunku, ale ona zawyła dziko, wyrwała topór z ziemi i dźgnęła mnie jego tępym końcem pod żebra. Poczułam ogromny ból w piersi i przechyliłam się na jedną stronę, nie mogąc utrzymać się na nogach.

Podniósłszy miecz z podłogi, skierowałam go na kobietę, która była niegdyś moją wojmatką. Nonszalancko wytrąciła mi go z ręki. — Powiem twoim pobratymcom, że walczyłaś dzielnie, Sigro, dziewico w boju.

Gdy Heldred podniosła swój topór, by zadać mi śmiertelny cios, mocno zamknęłam oczy. Ale uderzenie nigdy nie dosięgnęło celu.

Spojrzałam w górę. Tryndamere złapał topór, dosłownie złapał go gołą dłonią. Krew ściekała z ostrza na jego rękę i na drewnianą posadzkę. — Nie jesteśmy tacy. Avarosanie chronią się nawzajem.

Leżąc na podłodze, widziałam, jak otwarta rana na jego dłoni sama się zamyka.

To niemożliwe.

Tryndamere przemawiał przez zaciśnięte zęby, a czające się niebezpieczeństwo, które wyczułam wcześniej, dudniło teraz w mojej głowie. — Uciekaj — mówiło. — Uciekaj, póki jeszcze możesz.

W jednej chwili zauważyłam, że Heldred też to słyszy, ale wtem warknęła i znowu zamachnęła się swoim toporem, zamierzając wyprowadzić potężny, dwuręczny cios, który miał przeciąć Krwioprzysięzcę w pół.

Tryndamere ryknął. Był to nieludzki dźwięk, furia głębsza niż korzenie gór, bezdenna niczym najgłębsze jeziora. Ryknął, a potem rzucił się na Heldred.


To było dwie zimy temu. Minęły dwie zimy, a ja wciąż nie zapomniałam tego, co widziałam. Pewnie nigdy tego nie zapomnę. Pewnie nie powinnam zapomnieć.

Wciąż jestem związana przysięgą, by walczyć u jego boku. Widzę twarz Heldred wykręconą w agonii, gdy strzegę barbarzyńcy trwającego w bezruchu przy swoim długim stole. Słyszę jej krzyki, gdy ogień dogorywa w długiej komnacie. Widziałam, co czai się pod tymi zmatowiałymi oczami bez wyrazu.

Co noc modlę się do moich przodków, żeby nie zobaczyć tego nigdy więcej. Niektórym rzeczom lepiej pozwolić żyć w opowieściach.

Niektórym węglom lepiej pozwolić się tlić.

Reklama

Podziel się ze znajomymi!