Nowa fabuła LuLu i Tristany oraz nowe opowiadania


Reklama

LuLu i Tristana otrzymały nową fabułę, pojawiło się także powiadanie Yuumi.


Yuumi: Największa Zdobycz

Moja yordlowa pani, Norra, zasypia nad stronami mojej przyjaciółki, Książki. Mój ogon podryguje, gdy dziesiątki księżycowych ciem wpadają przez otwarte okno niczym lecące do nieba lampiony, a ja radośnie skaczę w powietrze, nie bacząc, czy złapię którąkolwiek z nich. Podskakuję coraz wyżej i wyżej, machając łapą w kierunku księżycowych ciem latających wokół mnie.

Jedna ćma wygina się i wykręca do środka, miotając się na różne strony, po czym przybiera kształt makreli. Naokoło inne księżycowe ćmy kręcą się w powietrzu i wszystkie przemieniają się w lewitujące ryby. Pyszności — aż tu nagle świat wywraca się do góry nogami. Książki zlatują z półek, lądując na suficie przy akompaniamencie mnóstwa głuchych uderzeń. Moja wciąż śpiąca Norra zaczyna się unosić. Ryby rzucają się w każdym kierunku, a my spadamy w górę, w górę i w górę…

Obudziwszy się w drewnianym pudle, mrugam ospale. Światło księżyca przedostaje się między deskami. Jak do jasnej ciasnej mysiej nory się tu znalazłam? A, tak. Przepyszny zapach ryb wypełnia moje nozdrza i przypomina mi się, że kiedy polowałam na ulicach Bilgewater, znalazłam skrzynię suszonych ryb, najadłam się nimi i zapadłam w głęboki, smaczny sen.

Próbuję się umościć, ale skręca mnie w żołądku i przewracam się na bok. Spada na mnie deszcz suszonych ryb — dokładnie tak jak w moim śnie! — i burczy mi w żołądku.

Książka trzepocze okładką w kącie, próbując oddalić się od spadających ryb. Zawsze usiłowała mi przekazać, że jedzenie nie służy jej stronom. Wydaje mi się, że zasuszone drzewa byłyby o niebo lepsze dzięki zapachowi ryb, ale Książka wie o wiele więcej o zasuszonych drzewach niż ja, więc się nie kłócę.

Wyglądam przez szpary między deskami. Podłoga pod nami skrzypi i przechyla się z boku na bok, a w oddali widać światło księżyca tańczące na powierzchni… oceanu!

— Książko, dlaczeeeego?! — krzyczę. — Przecież drzemki nigdy nie prowadzą do niczego złego!

Książka otwiera się i zamyka ze zdenerwowania. Woda to nie moja bajka, Książki też nie.

Zaczynam panikować. Książka szeleści, przypominając mi, żebym się nie martwiła, ale jest już za późno. Drapię, skrobię drewno w akcie desperacji i przez przypadek rozszarpuję trochę suszonych ryb. Przez ten ocean niszczę moją najprzepyszniejszą przekąskę — to najgorszy rodzaj wody! Pacam okładkę Książki, otwierając ją na zmrożonym portalu, który zabierze nas daleko od tego wodnego koszmaru. Musimy gdzieś uciec, gdziekolwiek. Nawet gdzieś, gdzie jest zimno.

Już prawię wskakuję w portal w Książce, ale nagle słyszę krzyk brzmiący jak dzwoneczki i najjaśniejsze tęcze. Krzyk, przez który futro staje mi dęba. Krzyk Yordla.

Zerkam przez szpary w skrzyni i widzę, jak dwóch ludzkich żeglarzy ciągnie Yordla o niebieskim futrze na skraj pokładu gwałtownie kołyszącego się statku. Jeden z nich ma czarne wąsiki na brodzie, a drugi jest pulchny. Obaj się uśmiechają. Przechodzą nad powiązanymi stosami harpunów, wędek, włóczni i zwojów grubej żyłki. Pewnie są łowcami potworów z głębin.

— Dzięki temu maluszkowi złowimy ogromną gardzielnicę, nie? — mówi pierwszy żeglarz.

— Podobno największe ryby uwielbiają yordlowe mięso — odpowiada pulchniejszy żeglarz. — Sam nigdy go nie próbowałem. W Bilgewater nie ma zbyt wielu Yordlów.

Yordle o niebieskim futrze piszczy i stawia opór oprawcom. — Nie jestem przynętą! — informuje, popiskując z każdym słowem. — Błagam was, wypuśćcie mnie! — Żeglarze ani myślą to zrobić.

Cały statek przechyla się, gdy wyjątkowo wysoka fala trzęsie moją skrzynią. — Ach, jest i nasza ryba. Czas napełnić naszą łajbę mięsem gardzielnicy! — mówi pierwszy żeglarz, szczerząc się. Nie podoba mi się jego uśmiech.

Ogromna płetwa okrąża naszą łódkę, wzburzając fale wielkości lwa, które uderzają w burtę. Czuję, jak Książka mnie szarpie. Wiem, że chce, abyśmy uciekli przez portal i natychmiast znaleźli się z dala od niedobrej wody, zanim ktokolwiek nas zobaczy, lecz znowu słyszę krzyk Yordla. Przeciskam łapę między deskami i otwieram zasuwę skrzyni. Nie zostawię Yordla na śmierć. Nie po tym, jak straciłam moją Norrę.

Żeglarze patrzą, jak płetwa żywiołowo porusza się w wodzie. Nie zauważają mnie, gdy niczym najcichszy tygrys skaczę z mojej skrzyni i zachodzę ich od tyłu.

Biedny Yordle jest przywiązany do długiej wędki, którą żeglarze majtają nad oceanem. Woda pod nim pieni się i bulgocze. Jakim cudem woda zawsze porusza się najgorzej, jak tylko może? Przeskakuję nad stosem harpunów, a Książka idzie w moje ślady, lecąc tuż obok mnie i nerwowo machając stronami, by unosić się w powietrzu. Widzą nas.

— Czy to fioletowy szop pracz… z latającą książką? — pyta jeden z żeglarzy.

— To chyba niedźwiedziątko z dziennikiem — mówi drugi.

— Nie, wy idioci, to tylko kot — stwierdza trzeci. — Łapać go!

Żeglarze rzucają się w moim kierunku, ale przemykam między ich nogami. Rozwijam kłąb magii, który skręca się i oplątuje ich piszczele. Potykają się i przewracają jak kubki na stole.

Przysiadam na relingu obok wędki i nie wiem, co robić dalej. Fale wirują pod nami, gdy włącza mi się instynkt drapieżcy. Zaraz będzie polowanie.

— Rozwiążcie mnie! — wykrzykuje Yordle, kurczowo trzymając się wędki. — Nie jestem żadną przynętą. To dość dziwna i zawstydzająca sytuacja!

Na szczęście dla niego nie boję się ryb. Mimo że nie lubię wody.

Wskakuję na wędkę. Czasami, kiedy koty skaczą, czas zwalnia. Znajdując się nad okropną wodą z szeroko rozstawionymi łapami i wiatrem w futrze, czuję determinację, by uratować tego Yordla za wszelką cenę. Poza tym w połowie skoku nie ma już odwrotu.

— Nie bój nic, mały, niebieski Yordlu! — krzyczę. — Uratuję cię!

Mój los splata się z losem Yordla, gdy ląduję na jego ramieniu. Książka jest tuż za mną.

Wędka zaczyna drgać pod naszym ciężarem. Największa ryba, jaką w życiu widziałam — wielkości jednej trzeciej łódki — wystrzeliwuje z morza z szeroko rozdziawioną paszczą wypełnioną setkami połyskujących w świetle księżyca zębów. Jej szczęka jest rozwarta tak bardzo, że mogłaby połknąć parę krów bez przeżuwania. Dzięki mojemu lśniątełku nawet w ciemności jestem w stanie zobaczyć, że jej skóra jest pokryta spiczastymi, ostrymi jak brzytwa łuskami o srebrnej i fioletowej barwie.

Gigantyczna gardzielnica połyka nas w całości — Yordla, Książkę, mnie, a nawet odrobinę wędki — i jeszcze zostaje jej trochę miejsca.

Uderzamy o podniebienie ryby, gdy ta z powrotem zanurza się pod wodę. Jest tu strasznie ciemno i śmierdzi starymi owocami morza! Zanim jednak rybie uda się nas połknąć, rozdmuchuję wokół nas magiczną tarczę niczym bańkę albo balon, klinując wszystkich w pomarszczonym przełyku. Znowu zapalam moje lśniątełko, oświetlając parę przegniłych zębów, które okazują się być źródłem obrzydliwego zapachu. Yordle piszczy na ich widok. Ryba miota się niemiłosiernie, a my, chronieni nieprzebijalną bańką, latamy na wszystkie strony.

Cóż za dziwny sposób na nawiązanie nowej przyjaźni!

Próbuję otworzyć Książkę, żeby umożliwić ucieczkę naszej trójce, ale gardzielnica jeszcze raz wyskakuje nad powierzchnię wody i wszyscy w bańce podskakujemy do góry. Lądujemy z głuchym dźwiękiem — ryba musiała wskoczyć na pokład statku. Słyszę, jak żeglarze krzyczą, gdy przeogromna gardzielnica rzuca się na lewo i prawo, uderzając ich ogonem.

Słyszę plusk, potem kolejny i jeszcze jeden. Ryba na pewno strąciła ich do wody. Wciąż tkwiąc w gardle gardzielnicy, otwieram Książkę na portalu, który migocze ciemną zielenią Bandle City, zielenią domu.

Chwytam koszulę małego Yordla w zęby i daję nura w stronę. Portal rozszerza się i wkręcamy się do wymiaru duchowego. Kręci nam się w głowach, kiedy wirujemy i spadamy w mieszaninę kolorów.

Kaszląc, wynurzamy się na brzegu płytkiego strumyka. Do moich płuc trafia słodkie powietrze Bandle City, gęste i przyjemne jak w moim śnie. Szafirowe koniki polne cykają w brzasku, a ruczaj mruczy cicho i aż roi się w nim od ryb o standardowym rozmiarze.

Książka macha stronami, żeby się wysuszyć. Ociekający wodą Yordle o niebieskim futrze wstaje, trzęsąc się. — Co to było? Jak udało nam się… uciec? — pyta. — Czy najbliższy portal powrotny z Bilgewater nie był przy dokach?

— Na szczęście dla nas Książka ma nasze portale ze sobą, gdziekolwiek byśmy się nie udały — odpowiadam. Książka robi piruet, pokazując strony z zasuszonych drzew, a na każdej z nich widać magiczne bramy, naniesione za pomocą atramentów i farb.

— Cóż, dziękuję waszej dwójce za ratunek — mówi Yordle. Z ciekawością patrzy na Książkę. — Czy wy też jesteście stąd?

— Tak, ale już tu nie mieszkamy — mówię. Rzucam rzewne spojrzenie na Książkę, myśląc o mojej pani.

Książka trzepocze okładką. Wiem, że jej zdaniem powinniśmy już ruszać.

— Wiesz, jak dotrzeć stąd do domu? — pytam Yordla.

— Tak, tak, trzeba wejść na wzgórze i minąć miskowe krety. Znam tę łąkę jak własną kieszeń. I mam nadzieję, że znajdziecie swoją Yordlkę — rzuca na odchodne.

Zostaję jeszcze przez chwilę, patrząc, jak odległy blask zamienia się we wschód słońca. Kątem oka dostrzegam księżycową ćmę na horyzoncie i pragnę na nią zapolować, ale przypominam sobie, że Norra wciąż jest nie wiadomo gdzie i być może właśnie czeka, aż przyjdziemy jej na ratunek.

Poklepuję Książkę łapką tak delikatnie, jak tylko potrafię. Wiem, że ona też za nią tęskni.

Potem otwieram ją na nowej stronie i daję nura.

Szepczący Wihajster

ozwólcie, że opowiem o mojej polanie.

Podczas bezchmurnych nocy — właśnie takich jak ta — gdy księżyc jest pełny i okazały, srebrne światło skrzy się na przypominających gwiazdki liściach z cienkimi jak nici jedwabiu blaszkami, a zakwitające nocą seleneia sprawiają, że moja polana staje się krainą cudów.

Podróżny może wyczuć na wietrze delikatne zapachy odległych kontynentów. Delikatne, ale za to jakie! Składają się one w bukiet aromatów pustynnych przypraw, skąpanych w słońcu kamieni i soli z grzbietów mknących fal, wymieszany z nigdy niesłabnącą wonią soków górskich jodeł. Moglibyście uznać ten opis za zbyt wymyślny, za słowa, które wydostały się z ust niepoprawnego romantyka lub usychającego z miłości poety. Oczywiście mielibyście rację, ale nie stają się one przez to choćby odrobinę mniej prawdziwe.

A skoro jesteśmy przy temacie romantyków — artystyczna dusza mogłaby, gdyby przybyła tu w odpowiedniej chwili, dostrzec taneczne kształty w blasku księżyca prześwitującym przez liściaste sklepienie lasu. Mogłaby śledzić, jak się zmieniają, i stopniowo uchwycić ład w grze światła i cienia na korze drzew lub w zmarszczkach na powierzchni wody. Tworzący się w ten sposób wzór, gdyby został ukończony, przypominałby swego rodzaju bramę.

Jednak bez względu na to, jak długo te kształty wirują i tańczą, nigdy nie łączą się w całość. No, prawie nigdy. Bądź co bądź, magia tych ziem jest — nie bez powodu — kapryśna i nie ujawnia swoich tajemnic każdemu. Nas, duchy przyrody, przyciągają takie miejsca. Pielęgnują nas, a my odwdzięczamy się tym samym. Można nas znaleźć na całym świecie — w niektórych miejscach łatwiej niż w innych, zgadza się, lecz jeśli gdzieś objawia się magia, prawdopodobnie traficie tam na ducha takiego jak ja.

Pochlebiam sobie, że zamieszkiwana przeze mnie polana jest bardziej przesycona magią niż większość obszarów tej krainy, którą śmiertelnicy nazywają Noxusem — trzeba tylko wiedzieć, w jaki sposób patrzeć. Większość mieszkańców świata zapomniała, jak widzieć, jak naprawdę widzieć, ale są inni — właściwie cała rasa — którzy nigdy nie zapomnieli. Nazywają ich Yordlami. Są to istoty nie do końca z tego świata. Wielu Yordlów to moi przyjaciele.

Dwójka z nich właśnie się zbliża. Po dźwiękach wnoszę, że starają się wrócić do swoich krewnych, ale mają kłopoty z kluczem — z braku lepszego słowa — który ma im pomóc odnaleźć drogę do domu. Rzecz w tym, iż nisko położone drogi, którymi oni podróżują, nie biegną na powierzchni tego świata. Nie biegną też w prostej linii, tak jak drogi ludzi nazywających te ziemie swoim domem. Krążą, zawracają i wirują wszędzie wokół niczym szaleńczy węzeł, którego nie sposób rozpleść.

Większość Yordlów potrafi się poruszać takimi drogami bez większych trudów, jednak ta dwójka…

Powiedzmy, że nie są to najznakomitsi towarzysze podróży. Słyszę ich tuż poza duchową zasłoną. Kłócą się jak para wygłodniałych lisów.

Niedługo tu dotrą, ale zastanawiam się, czy wiedzą, że nie są jedynymi zbliżającymi się istotami.

Nadchodzą śmiertelnicy. Wojownicy w zbrojach ze stali i kamienia. Niosą narzędzia zadające śmierć. Nie przepadam za nimi, ale nie zrozumcie źle moich powodów. Wiem, że śmierć jest konieczna. To niezbędny element naturalnego cyklu bycia. Jednak ci ludzie tylko zabierają, nigdy nie oddają z powrotem. Pokrywają tę ziemię drogami, które nie skręcają. Używają swoich siekier i pił do oczyszczania jej z tego, co rośnie. Stanowią imperium kątów i porządku. Pobliskie drzewa reagują, odginając się od nich, lecz oni oczywiście tego nie zauważają.

Śmiertelnicy niemal nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, jaki wywierają wpływ na swoje otoczenie.


 

Kobieta z długimi, brązowymi włosami jako pierwsza wchodzi na moją polanę. Kłuje boki konia ostrogami i zatacza kręgi, wypatrując wśród drzew i na ziemi znaków, że ktoś lub coś może stanowić zagrożenie.

Ma zimne spojrzenie, którym omiata piękno drzew jak drwal ostrzący siekierę.

Zatrzymuje wierzchowca pośrodku polany i siada w milczeniu. Słyszy śpiew ptaków, westchnięcia lasu i szmer strumyka płynącego po wygładzonych działaniem czasu kamieniach. Większość przychodzących tutaj ludzi uspokajają te dźwięki, a ich dusze odmładza samo przebywanie na łonie natury.

Nie w jej przypadku.

Energia lasu nie ma na nią wpływu. Nie wiem, czy czuć z tego powodu smutek, czy złość. Kobieta jest cierpliwa. Dopiero po kilku minutach unosi rękę i rozkłada palce. Chwilę później na skraju polany pojawia się kilkunastu jeźdźców. Ich konie są wyczerpane — mają spienione boki i opuszczone głowy. Zwierzęta niosły jeźdźców bardzo długo, więc napełniam ich zmęczone kończyny odrobiną magii. Cicho rżą i potrząsają grzywami z wdzięczności.

Do kobiety podjeżdża wąsaty mężczyzna ubrany w skórę i futra. Opaska z brązu przytrzymuje jego włosy, by nie opadały na twarz, a tunika została wycięta tak, aby podkreślić muskulaturę. Ramiona okrywa peleryna z wilczej skóry, a do pleców przypięte są dwa topory z okrągłymi jelcami. Jego spojrzenie, tak samo jak kobiety, sprawia, że obawiam się tego, co może zrobić drzewom.

Tak, myślę, że nie przepadam za nim jeszcze bardziej niż za nią.

— Co ci zajęło tyle czasu, Tamaro? — pyta. — Bałaś się, że ktoś zastawił na nas zasadzkę?

Kobieta ignoruje jego pytania. — Powinniśmy rozbić tu obóz, Dravenie. Jest woda do picia i dużo drewna. I polana jest rozległa, co utrudnia podkradnięcie się.

— Powiedziane, jak przystało na inżyniera wojny Noxusu.

— Mówisz tak, jakby to było coś złego.

Kobieta zsuwa się z siodła, a gdy tylko jej buty dotykają ziemi, wzdrygam się, czując kamień w jej żyłach i żelazo w jej duszy. Dźwięki na polanie cichną, ale nikt z ludzi tego nie zauważa.

— Chcę dotrzeć do stolicy, zanim umrzemy ze starości — mówi Draven. — Walki w Bazyliszu były przyjemne, ale muszę wrócić na arenę i porządnie pobawić się toporami.

— Chcesz też powiedzieć Dariusowi, że wolałbyś, żeby jego wojsko przemieszczało się bez inżyniera wojny przeprowadzającego staranny zwiad?

— Nic nam nie grozi — odpowiada Draven. — Nie w samym środku imperium.

Kobieta krzyżuje ręce na piersi. — Słyszałeś, co się stało z Wintorym pod Drekanem?

— Nie — mówi Draven, wzruszając ramionami — ale powiesz mi, prawda?

Tamara patrzy na niego, a po chwili wzdycha i kręci głową. — Nie miałoby to sensu. To nie dotyczy ciebie, więc i tak byś się nie przejął.

Słucham, jak wymieniają się obelgami, ale nie do końca pojmuję, dlaczego ich słowa nie pasują do połyskujących kolorów ich aur. Bardzo często dezorientuje mnie to, że śmiertelnicy tak dużo czasu poświęcają na mówienie rzeczy, których nie mają na myśli, a ich uczucia tak często pozostają niewypowiedziane.

Naturę cechuje uczciwość — choć nieraz krwawa — na której można polegać.


 

Już zmierzcha, gdy docierają tutaj Yordlowie.

Czuję, jak nieodparcie wzywa mnie ich klucz, więc przesączam odrobinę swojej mocy do krainy ducha, by otworzyć przejście. Jeden ze srebrnokorowców przesuwa nieco gałęzie pod wiatr, a ostatnie promienie zachodzącego słońca tworzą świecący, bursztynowy wzór na sękach jego omszałego pnia. Cień, światło i pofałdowana kora łączą się w nieskończenie długą pętlę, która — ujrzana pod pewnym kątem i z pewnej wysokości — wygląda jak portal wiodący do ziemi wiecznego wschodu słońca.

Szepty i pieśni dochodzą echem z altany wewnątrz drzewa. Noxianie są zajęci swoimi końmi, które robią tyle hałasu, że ludzie nie słyszą tych dźwięków. Wydaje się, że wiatr przemawia, przenosząc sekrety od drzewa do drzewa. Być może tak jest — nigdy nie wiadomo, co mówi wiatr. Cóż, niebieski ptak mórz może wiedzieć, ale ostatnimi czasy nie oddala się zbyt daleko od zatopionego miasta.

Trawa wokół podstawy srebrnokorowca faluje na ciepłym wiaterku, który niesie wiele opowieści z innej krainy. Znam ich już setki, lecz Yordlowie mają ich niewyczerpane pokłady, więc zawsze chętnie słucham o ich podróżach.

Słychać delikatny trzask, jakby na powierzchni jeziora pękł pęcherzyk powietrza…

…i z drzewa wypadają dwie drobne postacie. Wtaczają się w wysoką trawę i sprawiają wrażenie zdziwionych, że znalazły się na polanie. Jedna z nich natychmiast wstaje i celuje ze swojego wielkiego działa. Obraca się. W lewo, a później w prawo. Bierze na muszkę królika z na wpół odgryzionym uchem, który wystawia pyszczek z nory, marszcząc nos.

— Ty to zrobiłeś? — pyta.

Królik nie odpowiada. Nic dziwnego, te zwierzęta są niewzruszone. Chcesz zachować tajemnicę, ale komuś musisz o niej powiedzieć? Powiedz królikowi, a on zabierze ją do grobu.

Znam tego Yordla — nazywa się Tristana. I wygląda na wściekłą. Jakby była gotowa ruszyć do boju, ale zapomniała, gdzie toczy się wojna. Jej skóra promienieje intensywniejszym niż zwykle fioletem, a białe włosy są związane w wąski kucyk.

Podnosi swoje działo i celuje w królika.

Zwierzę skacze do przodu, nie przejmując się zagrożeniem.

— Drugi raz nie zapytam — mówi Tristana — a Boomer nigdy nie chybia!

Królik marszczy nos, zachowując niczym niezmącony spokój.

Towarzyszka Tristany siada, a wokół jej głowy krąży mały skrzydlaty duszek. Ach, Lulu i Pix. Niesforne, fioletowe włosy Lulu kłębią się na wietrze, który zdaje się owiewać tylko ją, a jej wysoki kapelusz jest przekrzywiony pod dziwnym kątem. Zsunął jej się na oczy, więc Yordlka zaczyna badać ziemię wokół siebie zakrzywionym kijem.

— Oślepłam! — mówi. — To coś nowego.

Tristana nie odrywa wzroku od królika i unosi rękę, by uciszyć przyjaciółkę, ta jednak tego nie widzi. Lulu wstaje i chodzi po okręgu, uderzając kijem ziemię przed sobą. Kwiaty uchylają się, a migotniki pierzchają, zanim Pix zdoła oskubać ich skrzydła. Duszek Lulu jest uroczy, ale ma dziwne poczucie humoru. Nigdy nie wiem, czy jest zabawny, czy niegrzeczny. Może jedno i drugie.

— Tristana! Jesteś tu? — pyta Lulu.

Tristana wzdycha ze złością. Przystawia dwa palce do oczu, po czym wskazuje na królika ze srogą miną.

— Widzę cię, futrzaku — ostrzega. Zastyga w bezruchu, gdy wreszcie dostrzega ludzi na polanie. Przyskakuje do Lulu i popycha ją, by towarzyszka przylgnęła plecami do drzewa. Zmienia się światło i portal, z którego wypadły, zaczyna już znikać.

— Ludzie — syczy Tristana.

— Gdzie? — pyta przyjaciółka. — Wszędzie jest ciemno! Chociaż muszę przyznać, że czasem widzę więcej z zamkniętymi oczami.

Tristana wzdycha i podciąga kapelusz towarzyszki.

Lulu mruga i ściska przyjaciółkę.

— To cud!

— Cicho — syczy Tristana, a Pix nurkuje, by wystrzelić maleńką, fioletową iskrę w jej policzek.

Tristana odgania go, krzywiąc się.

Zaginam lekko cienie wokół drzewa. Ludzie czasami z trudem dostrzegają Yordlów, a przynajmniej takich, jakimi oni naprawdę są, ale mam wrażenie, że kobieta z zimnymi oczami jest bystrzejsza niż inni, a nie chcę, żeby tej dwójce coś się stało.

Tristana wygląda zza drzewa. Noxianie rozbijają obóz, ale na szczęście nie planują rozpalić ogniska. Draven narzeka z tego powodu, ale Tamara upiera się, by nie obwieszczali swojej obecności. Pilnuję, aby drewno na polanie było zielone i nie nadawało się do palenia. To nie powstrzymuje wszystkich, którzy tu trafiają, przed korzystaniem z siekier i pił… ale w większości przypadków fortel działa.

Tristana kiwa do siebie głową.

— Nie widzieli nas — szepcze. — Dobrze.

— Wydają się przyjaźnie nastawieni — mówi Lulu, rzucając okiem znad ramienia towarzyszki. — Powinnyśmy się przywitać.

— To Noxianie — odpowiada Tristana, a ja czuję jej irytację. — Nie rozmawia się z nimi, jeśli nie chce się stracić głowy.

— Czemu? Lubią je kolekcjonować?

Tristana przewraca oczami i znajduje wreszcie czas, by sprawdzić otoczenie. Unoszę kilka kwiatów i macham do niej. Czuje magię polany, nie potrafi jej się oprzeć, i odmachuje w odpowiedzi. Niektórzy twierdzą, że Tristana jest uosobieniem powagi i chłodnej rzeczowości, ale mam inne zdanie.

Spogląda w górę, na drzewo, i puka w nie na próbę kłykciami. Obstukuje delikatnie korę, aż wreszcie słyszy donośne echo z głębi drzewa. Krzywi się, gdy niektórzy z Noxian spoglądają w jej stronę. Skrzypię kilkoma gałęziami i przekonuję wodę, by plusnęła psotnie nad kamieniami. Noxianie wracają do pracy.

Tristana kiwa głową, mówi „dzięki”, po czym odwraca się do Lulu z pytaniem: — Dobrze, to gdzie jest szepczący klucz?

— Co takiego?

— To coś, czego używamy do przemieszczania się za pomocą portali…

— Przypomnij: jak to wygląda?

— Jak mały kompas zrobiony z rzeźbionego kamienia.

— Och, masz na myśli mój wihajster.

— Twój… — zaczyna Tristana, ale się poddaje. — Tak. Właśnie to mam na myśli.

Lulu robi piruet i poklepuje się, sprawdzając kieszenie, które zdają się pojawiać i znikać w przypadkowych miejscach. Zamyka jedno oko i przygryza wargę, wyciągając monety, kości do gry, odłamki kamieni szlachetnych i błyszczące drobiazgi. Ale nic nie przypomina klucza.

— Jeszcze przed chwilą go miałam.

— To prawda — zgadza się Tristana przez zaciśnięte zęby. — Użyłaś go do otworzenia portalu na plaży, gdy uciekałyśmy przed watahą skałowilków po wizycie u Poppy.

— Lubię Poppy, ale jest taka poważna — mówi Lulu, tupiąc nogami, jakby maszerowała na placu apelowym. Zatrzymuje się, by spojrzeć na Tristanę. — Zaraz! — Czy ty i ona to tak naprawdę ta sama Yordlka?

— Nie, oczywiście, że nie — wzdycha Tristana. — Możesz się łaskawie pośpieszyć?

— Ale mogłybyście być, wiesz? Takie same włosy i ta mała bruzda tuż nad nosem, gdy się wściekacie. O, właśnie ta!

Złoszczenie się na Lulu nic by nie dało. Byłoby jak uganianie się za szczeniakiem, który ukradł twój but — stanowiłoby to element zabawy. Posyłam chłodzący wiaterek, by zmierzwił białe włosy Tristany, ale nie wydaje się pomagać.

— Szepczący… Znaczy twój wihajster… Mogłabyś go znaleźć?

— Och, no tak, właśnie go szukałam, prawda?

— Tak. To prawda.

Lulu wzdycha i robi teatralny gest świadczący o wielkim oszołomieniu. Spogląda na ciemniejące niebo i pstryka palcami.

— Nic dziwnego, że nie mogę go znaleźć — mówi. — Jest zbyt ciemno!

Unosi swój wykrzywiony kostur. Tristana wytrzeszcza oczy, gdy uświadamia sobie, co Lulu ma zamiar zrobić. Ale jest już za późno, żeby ją zatrzymać.

Z końca kostura Lulu wystrzeliwuje skrzący się strumień i wybucha nad ich głowami niczym rój tańczących świetlików. Polana jest teraz skąpana w blasku tysiąca gwiazd i tajnego zgromadzenia księżyców.

— Aha! — wykrzykuje Lulu, wyciągając nareszcie z fałdów swojej tuniki coś, co przypomina krzyżówkę dojrzewającego strąka i zakrzywionej muszli. Na powierzchni przedmiotu tańczą wielobarwne linie, a w środku pływają stworzenia przypominające kijanki. — Tutaj jest.

Tristana patrzy z przerażeniem, jak światło z kostura Lulu zalewa polanę, ale zanim jest w stanie zareagować, obok nich przelatuje wirujący topór i wbija się w korę drzewa.

Lulu niemalże wyskakuje ze skóry, a strąkomuszla wylatuje jej z dłoni.

Srebrnokorowiec wydaje okrzyk bólu, więc napełniam go przez korzenie magią — aż po samą twardziel. Z bruzdy w korze zranionego drzewa sączy się jaskrawy bursztynowy sok, unieruchamiając topór.

Wihajster Lulu przecina powietrze i ląduje gdzieś pośrodku polany. Trafia w wysoką trawę, a ja czuję, jak jego pierwotna energia rozchodzi się falami na zewnątrz.

— Ups — mówi Lulu.

Przez zarośla przelatuje istna lawina strzał o czarnych drzewcach. To Noxianie odpowiadają w jedyny znany im sposób.

— Schowaj się! — krzyczy Tristana, obracając Boomera i odciągając Lulu za zasłonę ze zgniłej kłody pokrytej mchem i bluszczem.

W spróchniałe drewno wbija się strzała. Kolejna rozcina mrok zatrważająco blisko ucha Tristany. Lulu piszczy, a Pix mknie w stronę jej przyjaciółki. Na martwym drewnie natychmiast zakwitają niebieskie, złote i szkarłatne kwiaty polne.

Tristana strzela z Boomera. Buch, buch, buch!

Wszyscy się uchylają. Noxianie, króliki i migotniki. Nawet glisty wślizgują się głębiej.

Kule Boomera mkną jak płonące wstęgi przez polanę i odbijają się od kamieni, a ze strumienia tryskają strugi wody, żeby ostudzić pociski. Ostatnią rzeczą, jakiej nam brakuje na polanie, jest ogień!

— Rozproszyć się! — krzyczy Draven, biegnąc po swój topór wbity w korę srebrnokorowca.

Noxianie szybko wykonują rozkaz.

Można o nich powiedzieć wiele rzeczy — a przechodzący przez moją polanę ludzie mają o Noxianach dużo do powiedzenia — ale nie można im odmówić dyscypliny! Tamara biegnie do swojego konia i wyciąga z pochwy przy siodle wąski rapier.

Posyła Dravenowi szeroki uśmiech i mówi: — Na pewno nie będzie zasadzki, co?

Draven wzrusza ramionami, a jego aura nie zdradza niepokoju ani irytacji spowodowanej tym, że udowodniono mu błąd. Wyczuwam jedynie okrutną satysfakcję na myśl o zbliżającym się rozlewie krwi.

Tak, moja niechęć do niego jest zdecydowanie większa niż do Tamary.

Noxiańscy wojownicy rozbiegają się parami po polanie, a łucznicy posyłają regularne serie strzał, by uniemożliwić dwóm Yordlkom ucieczkę. Nic nie wiem o wojnie, lecz nawet ja rozumiem, że zabójcza taktyka Noxian doprowadzi do śmierci Lulu i Tristany.

Nie mam nic przeciwko rozrywce, ale nie chcę, żeby ktokolwiek zginął

Magia wzbiera w ziemi potężnymi falami. Splatam źdźbła trawy, które opasują stopy pierwszego noxiańskiego żołnierza — potężnie zbudowanego mężczyzny z toporem o dwóch ostrzach. Wojownik upada z łomotem, lądując na twarzy i rozcinając sobie rękę. Jego towarzyszka potyka się o niego, upuszczając miecz, a mężczyzna krzyczy z bólu, gdy broń wbija się głęboko w jego pośladek.

Jantarowiec wykręca pień i chłoszcze dookoła swoimi smukłymi gałęziami. Trafia kucającego łucznika w twarz, posyłając go do tyłu, a strzała, która była wycelowana w przeciwnika, wylatuje prosto w górę. Wystarcza precyzyjny podmuch powietrza i pocisk mknie w dół, prosto między nogi łucznika, i rozrywa jego bryczesy w kroku. Poszkodowany wydaje okrzyk przerażenia i z trudem kuca z powrotem.

Tristana strzela ponownie, a Pix podskakuje na jej głowie, bijąc pięściami powietrze i wykrzykując piskliwe obelgi przy każdym huknięciu. Z nieba nad duszkiem opadają kwiaty i widzę, że wokół strzelającej Yordlki niejedna strzała zostaje odbita przez ich połyskujące płatki.

— Widzisz gdzieś swój wihajster?! — woła Tristana, przekrzykując huk działa.

Lulu kręci kosturem i wskakuje na jego zakrzywiony jak u pasterskiego kija uchwyt. Osłania oczy dłonią i wpatruje się w polanę, która zaczyna z powrotem pogrążać się w mroku. Pędzi w nią ze świstem strzała, ale zwinięty szpic jej kapelusza strąca ją na ziemię.

— Nie bardzo, a poza tym nie wiem, jak teraz wygląda.

— Jak to nie wiesz, jak teraz wygląda?

Lulu zeskakuje z kostura, robiąc piruet, a w miejscu, w którym ląduje, wyrastają stokrotki. — Bo ten wihajster jest trochę kapryśny. Za każdym razem, jak go odkładam, lubi wypróbowywać inne postacie.

Tristana wydaje jęk zawodu, a Lulu posyła poprzez drzewa ognisty snop skrzącego się światła. Para Noxian zostaje wyrzucona w powietrze. Wpadają do strumienia, a ja natychmiast nasyłam na nich zatrzęsienie żab. Języki wiadrożab są pokryte śluzem, który sprawi, że Noxianie zaczną śnić na jawie i najpewniej na długo zapomną o całym świecie.

— Więc może teraz wyglądać jak cokolwiek? — pyta Tristana.

— Właściwie to tak — odpowiada Lulu. — Spróbuj wypatrywać go kątem oka. Zmienia wygląd tylko wtedy, gdy myśli, że na niego nie patrzysz.

— Myślałam, że nigdy tego nie powiem, ale żałuję, że nie ma z nami teraz Heimera — mówi Tristana. — Przydałyby nam się jego hexokulary.

— Nie wygłupiaj się — mówi Lulu. — Straciłybyśmy wtedy całą zabawę.

Tristana obraca się na pięcie, by strzelić do skaczącego w jej stronę Noxianina. Kula z działa uderza go prosto w pierś i wyrzuca w tył. Przeciwnik ląduje w ciernistym krzewie, który nagle staje się jeszcze bardziej ciernisty.

— Podoba się? — pyta Tristana i uśmiecha się szeroko. — Wiesz co? Masz rację. Zabawmy się z tymi tumanami. Chwyć się.

Lulu śmieje się i zarzuca ręce na szyję Tristany, jakby chciała dać jej wielkiego, soczystego całusa. Tristana strzela raz jeszcze, ale tym razem jej działo jest wycelowane w ziemię. Dwie Yordlki wystrzeliwują zza okwieconej i naszpikowanej strzałami kłody i szybują łukiem ponad głowami nacierających żołnierzy. Noxianie spoglądają na nie z otwartymi ze zdziwienia ustami, a Tristana i Lulu obracają się ponad ich głowami, melodyjnie przy tym chichocząc.

Kto wie, co właściwie Noxianie widzą? Coś niespotykanego, to na pewno. Uroki Yordlów są nieprzewidywalnym zjawiskiem i nawet oni sami zwykle nie zdają sobie sprawy z tego, co widzą inni.

Z kostura Lulu wystrzeliwują lśniące pociski, wirując, a wszędzie, gdzie trafiają, Noxianie zostają powaleni w kłębach płatków i iskier, które palą jak krople jadu. Dwie Yordlki lądują w pełnym biegu. Tristana kręci się, strzelając w każdego Noxianina, który uniesie głowę, a Lulu porusza się na czworaka, szukając swojego wihajstra.

— Pokaż się wreszcie — szepcze w stronę trawy. — Bardzo ładnie proszę i uśmiecham się przymilnie. Pozwolę ci nas zabrać gdzieś, gdzie ty się chcesz teraz przenieść.

Wihajster — lub jakkolwiek on się naprawdę nazywa — nie odpowiada, ale wyczuwam, że odsuwa się od Lulu. Właściwie nie do końca odsuwa, raczej uobecnia się tam, gdzie jej nie ma. To przedmiot z dawnych czasów, przesycony potężną magią, ale niepozbawiony dziecięcej fantazji. Prawdopodobnie traktuje to wszystko jak miłą zabawę. Może rzeczywiście jest to zabawa. Lulu szuka swojego wihajstra i śmieje się radośnie, kręcąc się przy tym i skacząc po polanie niczym łasica goniąca własny ogon. Kiedy Yordlka jest już blisko, przedmiot zmienia się w dużego ślimaka, a gdy Lulu odsuwa oblepioną rękę, wihajster staje się świetlnym obłokiem, by po chwili pojawić się za nią jako postać z patyków umykająca chwiejnym krokiem na niepasujących do siebie nogach.

Tristana gradem kul zmusza Noxian do niewychylania się. Słyszę, że Draven w końcu wyrywa swój topór ze srebrnokorowca. Jego całe ostrze lepi się od soku drzewa. Noxianin odwraca się i przeskakuje od zasłony do zasłony, prężąc muskuły, nie spuszczając Tristany z oczu i przekradając się do niej niczym kot. Odchyla rękę, gotów do rzucenia swym drugim toporem.

Nagle nurkuje na niego dywizjon bzyczących os, otacza go, a z drzew opada batalion rozwścieczonych wiewiórek. Topór przelatuje z dala od celu i wbija się z łoskotem w ziemię w miejscu, w którym wcześniej stały konie Noxian. Teraz jest tu tylko plątanina śladów po kopytach i kilka porzuconych siodeł. Draven kręci się szaleńczo, zrywając drapiące i gryzące wiewiórki z ramion i szyi. Wiewiórki to prawdziwe zbiry lasów. Króliki mogą być niewzruszone, ale wiewiórki odgryzą ci ucho, jak tylko się odwrócisz.

Lulu nawet nie podniosła wzroku. Wciąż biega w kółko i chichocze jak dziecko, wystrzeliwując wiązki światła z kostura.

Tamara wyskakuje zza zasłony i zrywa się do zabójczego biegu, kierując się wprost na Lulu. Za pomocą swojej magii ciskam w jej stronę przeszkody. Rozgorączkowane krety błyskawicznie tworzą przed nią wykopy, ale udaje jej się między nimi lawirować. Smagają ją cierniste łodygi ostrokrzewu haczykowatego, ale mknie dalej, ślizgając się pod nimi. Rozgląda się dookoła, zaczynając rozumieć, że czai się tu jeszcze jeden wróg — taki, którego nie widzi i z którym nie może walczyć.

— Mam cię — wykrzykuje Lulu, chwytając wreszcie swój wihajster. Teraz przedmiot wygląda jak wiązka gałązek splątanych pasmami trawy i pajęczyn.

Tamara nurkuje pod zwijającym się korzeniem, który wystrzelił z ziemi, przetacza się i wstaje na nogi. Gdy cofa rapier, szykując się do pchnięcia, rozbłyskują na nim ostatnie iskry świetlnych pocisków Lulu.

I wtedy pojawia się Tristana.

Podnosi z trudem Boomera, jakby nagle stał się cięższy.

Dużo cięższy.

— To moja przyjaciółka, paniusiu — mówi i pociąga za spust.

Huk wystrzału jest ogłuszający. Nawet ptaki odpoczywające dwie rzeki na zachód stąd zrywają się w powietrze, słysząc dźwięk. Z lufy buchają prażące płomienie i wylatuje ogromna kula. Siła odrzutu obraca Tristanę wokół jej osi, ale to nic w porównaniu z tym, co dzieje się z Tamarą.

Noxianka odlatuje do tyłu, jakby została uderzona przez wściekłego, kamiennego golema. Znika wśród drzew i nie sądzę, żeby zbyt szybko się podniosła.

Wtedy Tristana zostaje gwałtownie uniesiona za kark z ziemi. Boomer wypada jej z rąk, a Draven przyciąga ją bliżej z wyrazem rozbawienia na podrapanej i krwawiącej twarzy.

— Czym ty, na wielkiego Wilka, jesteś?

— Postaw mnie na ziemi, prostaku! — krzyczy Tristana.

Kopie i wymachuje w jego kierunku pięściami, ale nawet jej odwaga nie może się równać z długością jego kończyn. Draven przechyla głowę w bok, najwyraźniej zastanawiając się, co takiego pochwycił.

— Hej, a może byś się tak poznęcał nad kimś swojego wzrostu? — krzyczy Lulu, celując w niego swoim kosturem. Na całej jego długości falują kłębiące się płomyki, ale Draven nie wydaje się tym przejmować.

— Pokaż, na co cię stać, maleńka — mówi. — Nie wyciśniesz z siebie niczego, co mogłoby zranić Dravena.

Fajerwerki wystrzeliwują z kostura Lulu, tworząc burzę świateł.

I chybiają.

Draven śmieje się, unosząc topór.

Jednak wtedy pada na niego wysoki cień. Mężczyzna powoli się odwraca.

I uświadamia sobie, że Lulu wcale nie chybiła.

Nad Dravenem góruje królik z na wpół odgryzionym uchem — co najmniej dwa razy wyższy niż on. Chrupie powoli marchewkę, która jest długości ręki Noxianina. Draven puszcza Tristanę, a ogromny królik przykłada dwa krótkie i pulchne palce do oczu, a następnie ze srogą miną wskazuje na mężczyznę.

Noxianin jest wojownikiem, który walczył z niejednym potworem, ale to za wiele nawet dla niego. Odwraca się i puszcza biegiem w stronę drzew, zatrzymując się tylko na chwilę, by zabrać swój drugi topór. Pozostali Noxianie albo już uciekli, albo na widok ogromnego królika właśnie powoli wycofują się w zarośla. Coś mi mówi, że poszukają innej drogi do swojego wojska.

Tristana obraca się, by spojrzeć na królika z na wpół odgryzionym uchem.

— Dzięki — mówi, ale królik nie odpowiada. Jest niewzruszony, jak już było mówione.

Odwraca się i w serii głośnych podskoków kieruje się do swojej nory. Gdy do niej dociera, jest już mniej więcej takich samych rozmiarów jak wcześniej. Wciska się w norę, ostatni raz machając ogonem i wzbijając kłąb ziemi.

Tristana zarzuca Boomera na ramię. — Znalazłaś swój wihajster?

Lulu unosi go triumfalnie. — Mój bardzo niegrzeczny wihajster. Nie powinien tak uciekać!

Tristana kręci głową i maszeruje z powrotem do drzewa, z którego wypadły. Lulu mknie za nią w podskokach, a Pix bzyczy u góry, lecąc na dwóch osach i popiskując z radości.

Przyjaciółka dołącza do Tristany i macha wihajstrem w stronę drzewa, wykonując gest, który być może był ustalony zawczasu, a być może Lulu po prostu liczy na to, że jakoś to będzie. Tak czy owak, udaje się. W pniu srebrnokorowca ponownie pojawia się pełna zieleni altana. Wschód słońca z ziemi Yordlów wylewa się na moją skąpaną w świetle księżyca polanę. Czuję pradawną magię ich krainy i posyłam impuls swoich własnych czarów, życząc dwóm przyjaciółkom interesujących podróży.

Lulu przystaje i spogląda przez ramię.

— Dziękuję — mówi, a ja czuję bezgraniczną radość w jej sercu.

Piękno mojej polany staje się dzięki temu jeszcze bardziej urzekające.

— No chodź, powinnyśmy już iść — mówi Tristana.

— Dokąd się tak śpieszysz?

— Nie powinno nas tu być, gdy wrócą Noxianie.

— Nie wydaje mi się, żeby tu wrócili — mówi Lulu, szczerząc zęby w uśmiechu.

Światło portalu nasila się, tworząc coraz większą, falującą spiralę, która oplata przyjaciółki. Dwie postacie stają się niewyraźne, gdy ponownie się oddalają, a ich głosy słabną. Słyszę jednak ostatnie słowa Tristany i na polanie zrywa się zimny wiatr, który przyprawia o dreszcz obaw.

— To Noxianie — mówi. — Zawsze wracają.

Lulu

Lulu zawsze była troskliwą i pełną empatii Yordlką, która żyła w równym stopniu w swoich figlarnych marzeniach, co w rzeczywistości. Pewnego dnia, gdy przemierzała świat materialny, trafiła na coś, co wydawało się ptakiem ze złamanym skrzydłem. Podbiegła, by mu pomóc, ale w tym momencie zwierzę zmieniło się w drobnego, psotnego duszka fae. Zanim zdołała zareagować, duszek chwycił laskę, którą się podpierała, i ulotnił się. Lulu pobiegła za nim, chichocząc.

Duszek prowadził ją głęboko w las. Przemykali nad głazami, pod kłodami i wokół pradawnych, zarośniętych kamiennych kręgów. Duszek czmychnął do jaskini ukrytej za wodospadem, a Lulu pognała za nim. Uciekinier śmigał to tu, to tam — cały czas będąc o włos przed nią.

Zapuszczali się coraz głębiej i głębiej. Lulu potykała się o poskręcane korzenie, gramoliła między świecącymi grzybami i nawet nie zdała sobie sprawy, że w którymś momencie przekroczyli granicę świata duchowego. Otoczenie stawało się coraz bardziej osobliwe i dezorientujące. Góra stała się dołem, przód tyłem, a duże obiekty małymi.

Wreszcie, po pościgu, który zdawał się trwać całe wieki, Lulu dogoniła duszka, który nazywał się, jak odkryła, Pix.

Pstryknięciem swoich drobnych palców Pix zamienił jej skromną laskę w spiralny kostur i odrzucił jej go z powrotem. Lulu oniemiała z zachwytu, bo przedmiot wypuszczał liście i kwiaty. Tak zaczęła się ich dozgonna przyjaźń, oparta na psotach, zabawie i uwielbieniu dla przyrody.

Pix przyprowadził ją na Polanę.

Bandle City, dom Lulu, było przedziwnym, magicznym miejscem, które wymykało się logice i w którym czas nie miał znaczenia, a prawa przyrody świata materialnego nie miały do końca zastosowania. Jednak Polana była miejscem jeszcze osobliwszym — istniała na długo przed tym, zanim na świecie pojawili się Yordlowie, i być może to właśnie z niej zrodziło się Bandle City. Była przesycona pierwotną magią i kryła się tak głęboko, że nigdy nie trafił na nią żaden Yordle… aż do teraz.

Magia Lulu stała się tutaj znacznie potężniejsza. Śmiejąc się radośnie, Yordlka odkryła, że może na zawołanie zmieniać otoczenie i przeistaczać się w cokolwiek zechce. Wszystko, co tylko pojawiało się w jej nazbyt bujnej wyobraźni, ożywało.

Lulu nie wiedziała, czy Pix przyprowadził ją tutaj, ponieważ dostrzegł w niej bratnią duszę i po prostu chciał mieć towarzyszkę zabaw, czy też Polana potrzebowała jej w jakimś innym celu — tak czy owak, natychmiast pokochała to miejsce. Życie Lulu stało się nieustannym tworzeniem i ciągłą zabawą i wkrótce zapomniała, że istnieje coś innego.

Gdy wreszcie sobie o tym przypomniała, poczuła, jakby obudziła się ze snu.

Znalazła się ponownie w świecie materialnym i nie wiedziała, czy minął dzień, czy może tysiąc lat. Ku swojemu zaskoczeniu i radości odkryła, że część jej nowo nabytej mocy ma zastosowanie i w tym świecie, co pozwalało jej sprawiać, że małe przedmioty powiększały się, zmieniać kolory na takie, które bardziej jej odpowiadały, i powodować, że różne istoty ni stąd, ni zowąd zasypiały. Pixa nieustannie bawiło, że jednym ruchem kostura przeistaczała najpotężniejsze zwierzęta w niewielkie, zdumione żaby lub wiewiórki.

Pomimo tego wszystkiego zaczęła tęsknić za Polaną. Postanowiła na nią wrócić, ale uświadomiła sobie, że nie pamięta drogi. Pix nie pomagał i twierdził, że również nie pamięta, choć być może po prostu nie śpieszyło mu się tak bardzo.

Lulu tak czy inaczej wyruszyła, niczym się nie przejmując. Była pewna, że droga wiodąca z powrotem na Polanę ustawicznie się zmieniała, więc wybór jednej ścieżki był równie dobry, co innej. Po prostu decydowała się na kierunek, który w danej chwili jej się podobał, i nawet nie omijała niebezpieczeństw, jeśli wiązała się z nimi dobra zabawa. Obrana przez nią droga była długa i kręta, a magia, zamęt i niefortunne wypadki miały w zwyczaju wszędzie jej towarzyszyć.

W Demacii uwolniła grupkę dzieci od nudnej lekcji historii i zaprowadziła je na pobliską łąkę. Jej zabawa doprowadziła do tego, że dzieci zostały na pełen cykl księżyca zmienione w muchomory, a ich zrozpaczeni rodzice i miejscowa policja prowadzili nadaremne poszukiwania. Nie takie były zamiary Lulu, ale zabawa i tak była niczego sobie. Gdy dzieci wreszcie wróciły do domów i opowiedziały wszystkim, co się stało, nikt im nie uwierzył.

We Freljordzie, gdy właśnie miało dojść do starcia między dwoma zwaśnionymi plemionami, Lulu pomyślała, że cudownie będzie zamienić broń obu stron w kwiaty, co spowodowało absolutny chaos. Jeszcze później zgubiła się w Ionii, bawiąc się radośnie pośród wiecznokwiatów z Qaelin i płatając figle zdumionym akolitom Zakonu Cienia, których powagę uznała za zbyt wielką dla ich własnego dobra.

Choć Lulu pragnie wrócić na Polanę, za którą wciąż tęskni, nie opuszcza jej radość, ponieważ każdy dzień to kolejna okazja do przygody i zabawy.

Poza tym zdaje sobie sprawę, że gdziekolwiek się udaje, część Polany nosi zawsze w swoim sercu.

Tristana

Tristanę, tak jak większość Yordlów, od zawsze fascynował świat poza Bandle City. Wybierała się w dalekie podróże, pełna ciekawości i entuzjazmu względem różnych miejsc, ludzi i stworzeń, które napotykała. Korzystając z ukrytych przejść znanych tylko Yordlom, zgłębiła wymiar materialny w całej jego okazałości — i przez większość czasu pozostawała niezauważona.

Była świadkiem zapierających dech w piersiach widoków takich jak migracja lodowych trolli przez kry pod kalejdoskopowymi zorzami na dalekiej północy. Zachwycała się, gdy okręty wojenne salwami roznosiły wrogów podczas morskich bitew, które wzburzały morza. Podziwiała pochody wielkich armii, w których żołnierze maszerowali z precyzją i w harmonii — a to niesamowicie dziwne pojęcia dla Yordlów! — przez bezkresne piaski na południu.

Lecz beztroskie, nomadyczne podejście Tristany do życia zmieniło się w dniu, w którym ujrzała zniszczenie lasu Bandle. Takie lasy są zakorzenione w magii bram, wokół których rosną, i dają Yordlom bezpieczne schronienie przed światem. Drzemiąca w blasku słońca Tristana została nagle obudzona, gdy drzewa wokół niej zaczęły płonąć i przewracać się. Banda uzbrojonych najemników dewastowała puszczę za pomocą siekier i ognia, prowadzona przez czarodzieja spowitego mroczną energią.

Przerażona Tristana schowała się. Czarodziej skoncentrował swoją moc na portalu w sercu lasu Bandle i wypowiedział jedno, ostatnie słowo. Tristana, wciąż słysząc bolesne dzwonienie w uszach, patrzyła jak brama rozpada się i zamyka na zawsze. Echo tego zniszczenia dało się odczuć nawet w Bandle City, gdzie wzbudziło ogromną rozpacz wśród Yordlów.

Tristana nigdy wcześniej nie czuła czegokolwiek podobnego do bólu z powodu tej straty i poczucia winy za swoją bezczynność. Zdecydowała, że nigdy więcej nie dopuści do takich okropności. Właśnie wtedy całkowicie oddała się roli strażnika wszystkich lasów Bandle i swoich pobratymców, Yordlów.

Tristana często zachwycała się tym, jak śmiertelnicy chronili drogie im rzeczy. Choć nie potrafiła pojąć powodów, dla których mieliby strzec połyskliwych metali czy kamiennych murów, szanowała ich metody i postanowiła je naśladować. Inni Yordlowie z zainteresowaniem przyglądali się jej, gdy z poważną miną maszerowała wzdłuż granic Bandle City i wypatrywała niebezpieczeństw. Zaczęła nazywać swoje jedzenie „racjami” i wyznaczyła sobie rygorystyczne ramy czasowe na odpoczynek i relaks w ciągu dnia.

Ale czegoś brakowało. Podczas swoich podróży widziała wiele potężnych wynalazków, w tym czarnoprochowe armaty w Bilgewater. Zainspirowana nimi zebrała dostatecznie dużo dysków z cennych metali, żeby zlecić stworzenie broni odpowiedniej dla jej niewielkich rozmiarów.

Z szelmowskim uśmiechem Tristana nazwała ją Boomerem.

Od tamtej pory broniła lasów Bandle przed niezliczonymi zagrożeniami. W dżunglach na Wyspach Węży interweniowała podczas starcia między tamtejszym ludem Buhru a łowcami skarbów z Valoranu, które niebezpiecznie zbliżało się do ukrytego portalu. Wskoczyła w sam środek zamieszania i za pomocą ryczącego Boomera rozpędziła wszystkich na cztery wiatry. A na gorących pustyniach na skraju Shurimy zgładziła potwora z Pustki po tym, jak zaczął pożerać tajemną oazę w lesie Bandle. Posłała wybuchową bombę prosto do jego gardła.

Tristana stała się czymś w rodzaju legendy w Bandle City, a ostatnio garstka Yordlów zaczęła ją naśladować, próbując skopiować jej zdyscyplinowanie, choć w większości przypadków kończyło się to porażką. Niektórzy zamawiali nawet imitacje Boomera u złomowego wynalazcy Rumble’a, który cały czas chce zdobyć uznanie Tristany. Choć Tristana uważa to wszystko za dość żenujące, doszła do wniosku, że jeżeli trzeba chronić przejść do Bandle City, należy robić to porządnie. Dlatego zaczęła trenować tych nowych rekrutów i wspólnie przyjęli nowy pseudonim — Kanonierzy Bandle.

Niemniej jednak Tristanę można często znaleźć w dzikich zastępach, gdzie sama patroluje teren, chroniąc lasy Bandle i jednocześnie uciekając od swoich nowych, dość irytujących rekrutów.

Reklama

Podziel się ze znajomymi!