Nowa fabuła Qiyany, Skarnera i Zlieana


Reklama

W Uniwersum pojawiła się nowa fabuła Qiyany, Skarnera, Zileana oraz opowiadanie Malphite.


Fabuła: Qiyana

— Zaczynam się pocić, Bayal. Proszę, nie daj mi się pocić.

Sługa Qiyany przejął się tymi słowami. Przywołał całą swoją niewielką władzę nad żywiołami i skoncentrował się na ukształtowaniu magicznej mgiełki. W przeciągu sekund mgiełka opadła na Qiyanę i zaczęła się ochładzać, przeganiając panujący w dżungli skwar.

— O wiele lepiej — powiedziała Qiyana. — Jeśli mam to zrobić, muszę być skupiona.

Zaczęła powoli kręcić ohmlatlem wokół swojego ciała, sprawiając, że gąszcz uginał się i rozstępował z każdym obrotem pierścieniowego ostrza. Łodygi i korzenie wyskakiwały, wyrzucając kawałki ziemi w powietrze, aż w końcu wśród zarośli ukazała się wąska ścieżka.

— To tutaj — powiedziała Qiyana i od razu weszła na krętą ścieżkę.

Z każdym ruchem ohmlatla gęstwina lasu deszczowego rzedniała przed nią. Gdy szła, pnącza wracały na swoje miejsce i ukrywały ścieżkę. Bayal został z tyłu na tyle długo, żeby uwięznąć w rosnących, wijących się roślinach.

— Nie zwalniaj, Bayal — rzuciła Qiyana. — Masz przecież tylko jedno zadanie.

Sługa przeskoczył świeżo wyrosły gąszcz, z trudem goniąc Qiyanę i utrzymując temperaturę jej mgiełki.

Kiedy wreszcie wyszli z lasu, słońce wisiało nisko na niebie, a jego złoty, wieczorny blask padał na małą wioskę. Qiyana po raz ostatni spojrzała za siebie i ujrzała, że jej sekretna ścieżka została kompletnie zakryta przez dżunglę. Trzech członków starszyzny pozdrowiło ją pełnym szacunku ixtalskim salutem, krzyżując ręce na piersiach, i zaprowadziło ją na wioskowy plac.

Na samym końcu placu stała pochylona, pozbawiona życia, ogromna piltoverska maszyna, łup z niedawnej potyczki w dżungli. Qiyana nie zwracała na nią większej uwagi, gdy zajmowała wskazane jej miejsce przy małym stole, skromnie zastawionym owocami i orzechami.

— Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, Dziecię Yun? — zapytała staruszka, nachylając się, by lepiej przyjrzeć się Qiyanie.

— Doszły mnie wieści, że wasz prefekt zmarł. Przyjmijcie kondolencje — odparła Qiyana.

— Zabili go cudzoziemcy — powiedział staruszek, wskazując na piltoverską maszynę za swoimi plecami. — Próbował powstrzymać coś takiego przed ścinaniem drzew potrzebnych do ich kopalni.

— Tak mi powiedziano — rzekła Qiyana. Wyprostowała się i przeszła do celu swojej wizyty.

— Zdaje się, że Tikras potrzebuje lepszego zarządcy. Kogoś, kto jest dostatecznie silny, by sprzeciwić się cudzoziemcom i ich zabawkom — powiedziała Qiyana z pewnością siebie. — Kogoś takiego jak ja.

Członkowie starszyzny popatrzyli po sobie, a na ich pomarszczonych twarzach odmalowało się zdumienie.

— Yunalai, z całym szacunkiem, ale mamy już… kogoś takiego jak ty — powiedziała staruszka. — Twoja siostra tu jest.

— Co takiego? — rzuciła z gniewem Qiyana.

Jak na zawołanie kolumna lokalnych sług przeszła przez plac w kierunku Qiyany. Czworo z nich niosło na ramionach palankin.

Gdy palankin się zbliżał, Qiyana dostrzegła wygodne łoże, kilka jedwabnych poduszek i swoją siostrę Marę, która wylegiwała się z czarą winą w dłoni. Obok niej leżała srebrna taca pełna wykwintnych dań, a dwoje sług ochładzało ją za pomocą magii żywiołów o wiele potężniejszej niż magia Bayala. Qiyana, otarłszy kroplę potu ze swojej brwi, łypnęła z goryczą na swojego sługę.

— Qiyano. Jak… dobrze cię widzieć — powiedziała nerwowo Mara, gdy jej palankin spoczął na ziemi.

— Maro. Najwyraźniej świetnie się bawisz — rzuciła Qiyana.

Mara nie była w stanie wytrzymać świdrującego wzroku siostry i wyglądała, jakby próbowała ukryć się między poduszkami.

— Masz może ochotę na wino? — zaproponowała Mara, biorąc długi, pozbawiony przyjemności łyk ze swojej czary.

— Powinnaś chronić tych ludzi, a nie opróżniać ich spiżarnie — odpowiedziała Qiyana, odmawiając wina. — Powinnaś zrezygnować ze stanowiska. Pozwól mi być prefektem.

Mara znieruchomiała, z trudem przełykając wino.

— Nie mogę — powiedziała. — Dobrze o tym wiesz. Jestem od ciebie starsza.

— O cały jeden rok — odparła Qiyana. — A jednak tak ci do mnie daleko.

Podeszła do łoża swojej siostry, a pewność siebie na jej twarzy powoli przerodziła się w niezadowolenie.

— Tylko stwierdzam fakty. Wiesz, że to prawda. Co by się stało, gdyby ci górnicy znaleźli tę wioskę?

— Obroniłabym ją — odpowiedziała niepewnie Mara.

— Zginęłabyś. Razem ze wszystkimi mieszkańcami wioski. Dobrze o tym wiemy — powiedziała Qiyana na tyle głośno, żeby usłyszał ją cały plac. — Ja mogę ich ochronić.

Na placu rozległy się szepty. Mara przygryzła dolną wargę. Robiła tak już w dzieciństwie, szczególnie kiedy jej młodsza siostra ją pokonywała.

— Nie mogę oddać ci tej wioski. Yun Tal na to nie pozwoli — powiedziała nieśmiało Mara.

— Pozwoli, jeśli zrezygnujesz — rzuciła Qiyana. — Wracaj do Ixaocanu. Zajmij się swoim ogrodem wodnym. Przejmę twoje obowiązki tutaj.

Patrzyła, jak oczy Mary skaczą po członkach starszyzny, jak gdyby szukała jakiegoś sposobu na wyjście z tej sytuacji z twarzą.

— Prawo jest jasne — rzekła Mara. — Nikt inny nie może zostać prefektem, dopóki jestem w stanie zarządzać wioską.

Zaciskając szczękę ze złości, Qiyana odwróciła się w kierunku ogromnej maszyny stojącej na samym końcu placu. Zakręciła ohmlatlem wokół ciała. Członkowie starszyzny aż wstali z krzeseł. Zaczerpnęła mocy żywiołów z całego placu do swego ostrza i wystrzeliła ją w kierunku maszyny. W mgnieniu oka wielki metalowy behemot został oblodzony, zbombardowany kamieniami i rozerwany przez liany, a to wszystko na rozkaz młodej Yunalai.

Członkowie starszyzny i sługi na placu głośno nabrali powietrza na widok tego pokazu mocy.

— Myślicie, że już macie „kogoś takiego jak ja” — powiedziała Qiyana. — Ale nikt nie jest taki jak ja.

Członkowie starszyzny zmarszczyli czoła i upewnili się w swojej decyzji. — Dopóki Yunalai Mara jest zdolna do pełnienia roli zarządczyni, to stanowisko będzie należeć do niej.

Te słowa wciąż rozbrzmiewały w głowie Qiyany, kiedy odwracała się i w ciszy opuszczała plac. Zaprowadziła Bayala na skraj wioski, gdzie napotkali dwóch strażników, mistrzów żywiołów.

— Nie musicie nas odprowadzać — powiedziała Qiyana. — Znam drogę i wiem, co z nią zrobić.

Jednym obrotem ohmlatla sprawiła, że zarośla się rozstąpiły i ukazały ścieżkę, która prowadziła z powrotem przez dżunglę. Razem ze swoim sługą, ledwo dającym sobie radę z chłodzeniem jej, szła w kierunku wielkich arkologii Ixaocanu. Odkrywała ścieżkę, po czym zakrywała ją za sobą.

Gdy tylko wyszli z zasięgu wzroku mieszkańców wioski, ohmlatl Qiyany zwolnił. Za nimi ścieżka nie była już ukryta. Było ją widać jak na dłoni w późnym, popołudniowym słońcu.

— Moja Yunalai, zapomniałaś zakryć ścieżkę — zauważył Bayal.

— Bayal, czy w zakres twojego jednego zadania wchodzi zajmowanie się ścieżką? — zapytała Qiyana.

— Nie, moja Yunalai. Ale… co jeśli ktoś znajdzie wioskę?

— Nie przejmuj się. Nowy prefekt na pewno ją obroni — odparła Qiyana.

***

Następnego ranka Qiyana obudziła się w Ixaocanie przy akompaniamencie szlochów.

— Cudzoziemcy. Znaleźli Tikras!

Płacz jej siostry dochodził z korytarza na zewnątrz sypialni. Qiyana nałożyła szatę, otworzyła drzwi sypialni i ujrzała Marę płaczącą w ramionach Bayala.

— Maro. Co się stało? — spytała Qiyana, starając się udawać przejętą.

Jej siostra odwróciła się do niej. Miała czerwoną twarz, była pokryta zadrapaniami od biegu przez dżunglę i cała się trzęsła.

— Górnicy… zrównali wioskę z ziemią. Połowa ludzi nie żyje. Druga połowa się ukrywa. Ja ledwo uciekłam…

Qiyana przytuliła siostrę, powstrzymując się od uśmiechnięcia nad jej ramieniem.

— Czy teraz już rozumiesz? Kierowałam się czystą troską — powiedziała Qiyana. — Bycie prefektem to niebezpieczny obowiązek.

— Powinnam była cię posłuchać. Ty… ty zmiażdżyłabyś Piltoverczyków — zawodziła Mara.

— Tak. Zmiażdżyłabym — odparła Qiyana. Uśmiechnęła się szeroko na myśl o górnikach i najemnikach, którzy splądrowali wioskę. Myślała o tym, z jaką łatwością by ich powyrzynała, i o tym, jak pozostali przy życiu członkowie starszyzny płaszczyliby się przed nią w podzięce, gdy doszliby do tego samego wniosku, do którego właśnie doszła jej siostra.

— Powinnaś zostać prefektem Tikras — powiedziała Mara.

Powinnam, pomyślała Qiyana. Zasługuję na to.

Fabuła: Skarner

Na długo przed urośnięciem w siłę wielkiego imperium Shurimy odległe doliny na północnym zachodzie stanowiły schronienie dla pradawnej rasy znanej jako Brackernowie.

Te szlachetne stworzenia w niczym nie przypominały innych istot tego świata. Chociaż jako jednostki mogły zdawać się prymitywne i agresywne, ich pajęcze ciała skrywały niesamowity sekret — przechowywały pradawną świadomość, być może jedną z najstarszych w całej Runeterze. Każdy z Brackernów skrywał w swym ciele magiczny kryształ, który przechowywał ich wspomnienia, nadzieje i pragnienia, a także wszystko inne, co kształtowało ich osobowość.

Gdy ciało umierało, rdzeń kryształu był z wielką czcią chowany w najdalszych zakątkach dolin. Tam kryształy miały oczekiwać na młodszych Brackernów, którzy przejęliby całe dziedzictwo swych przodków.

Dzięki nieustającej harmonii pieśni kryształów Brackernowie niemalże osiągnęli nieśmiertelność.

Ten, którego później nazwano Skarner, usłyszał wołanie swojego kryształu dobiegające głęboko spod ziemi. Dniami i nocami drążył misterne tunele ciągnące się pod powierzchnią doliny, aż wreszcie jego szpony trafiły na kryształ większy od wszystkich, jakie widział wcześniej. Jego powierzchnia była spękana i pozbawiona blasku, jednak słabe światło pulsowało w odpowiedzi na jego obecność, a pieśń kryształu całkowicie go owładnęła.

Gdy Skarner wyszedł na powierzchnię, kryształ połączył się z jego ciałem, pozwalając mu dołączyć do świadomości niezliczonych innych umysłów. Czuł otaczającą go magiczną moc materialnego świata — głęboka więź z wszelakim istnieniem rozbrzmiewała kojącymi wibracjami w jego świadomości.

Śmiertelne istoty znały dobrze Brackernów i bardzo ich szanowały… jednak ich głęboki respekt podszyty był lękiem. Czasem zostawiały ofiary przy wejściu do doliny, którą w swoich niedoskonałych językach nazywały „Kryształową Szramą”. Z czasem jednak ich uwaga zaczęła przenosić się na konflikty i podboje. Brackernowie postanowili zahibernować się i przeczekać zagrożenie. Nawet gdyby śmiertelne rasy wyrżnęły się nawzajem, byłaby to ledwie pojedyncza, melancholijna nuta w nieprzerwanej pieśni kryształów.

Tak oto rozpoczął się sen Brackernów.

Nagle, niespodziewanie, pieśń przerodziła się w krzyk. Skarner został wyrwany ze snu. Schronieniem Brackernów wstrząsały eksplozje. Ziemia stała się spękana i wyjałowiona, jednak śmiertelne stworzenia przetrwały. Przybyły uzbrojone w ogień i metal, schodząc pod powierzchnię, aby wykraść żyjące kryształy z ciał jego gatunku.

Skarner w szale wyskoczył z piaskowych odmętów. Zabił wielu złodziei, a reszta uciekła w popłochu. Skarner próbował uratować swych pobratymców. Jednak ci, których kryształy zostały uszkodzone, zginęli na moment po przebudzeniu. Inni zaś w ogóle nie mogli się obudzić. Rany w zbiorowej świadomości okazały się zbyt głębokie.

Pogrążony w żałobie Skarner przemierzał doliny. Był przekonany, że nawet jeśli magia kryształów przetrwała, wkrótce zgaśnie w rękach śmiertelników.

Gdy słońce wyłoniło się zza horyzontu wiele tygodni później, Skarner usłyszał niepewne echa wołania w zakamarkach swego umysłu. Nie były to wspaniałe harmonie, do których przywykł wcześniej, a przerażony lament, brzmiący jak błaganie o pomoc. Wahał się przez chwilę. Jeśli poszedłby szukać zaginionych pobratymców, ci zakopani w piasku byliby bezbronni…

Jednak gdy krzyki ucichły, zrozumiał, że nie ma innego wyboru. Wyruszył na położoną na wschodzie pustynię.

Chociaż jego poszukiwania odbywają się w samotności, czasem słyszy zagubioną pieśń kryształów, która jednak zaraz potem cichnie. To uczucie, które przynosi zarówno ukojenie, jak i smutek. Skarner stara się przekuć je w determinację, wiedząc, że liczy się tylko przetrwanie Brackernów.

Fabuła: Zilean

Icathia, najbardziej jałowa i przeklęta z krain, nie zawsze taką była. Stanowiła dom bogatej i różnorodnej cywilizacji pod rządami miłościwego Axamuka, ostatniego z dawnych magów-królów. Gdy imperium Shurimy rozrastało się na cały kontynent, nawoływania Axamuka do współistnienia w pokoju zostały zignorowane, a jego armie uległy boskim wojownikom z Armii Wyniesionych.

Choć ta porażka ich upokorzyła, większość Icathian widziała w niej szansę na obopólny rozwój. Przyjąwszy propozycję stania się niezależną satrapią, założyli radę zarządczą złożoną z uznanych magów, filozofów i prawodawców, która miała nadzorować przekazanie władzy.

Po prawie dziewięciu wiekach rządów imperium młody mężczyzna imieniem Zilean zasilił szeregi rady. Był magiem żywiołów i znakomicie rozumiał rzeczywistość fizyczną. Pobierał nauki od największych umysłów tamtej epoki — począwszy od wspaniałych Yun z Ixtal, na astromantach z Faraj i wielu innych skończywszy.

Istniał pewien element świata materialnego, który niewielu pojęło w zupełności, lecz Zilean był zdeterminowany, by opanować go do perfekcji.

Czas.

Czas był jedyną nieodwołalną stałą wszechrzeczy. Nawet potężni boscy wojownicy nie byli odporni na jego upływ… a byli przedmiotem największej czci w shurimańskiej kulturze.

Od kiedy stał się częścią politycznych organów, Zilean wyraźniej dostrzegał tłumione niezadowolenie mieszkańców Icathii. Choć ich ziemia zrodziła jednych z najbardziej bohaterskich przywódców i najznamienitszych myślicieli w imperium, żaden z nich nigdy nie został uznany za godnego dostąpienia Wyniesienia. Rada raz po raz wysyłała petycje do imperatora, lecz bez żadnych wyjaśnień odmawiano jej dostępu do Słonecznego Dysku. Mimo wszelkich starań wyglądało na to, że Icathianie nigdy nie zostaną uznani za równych.

Nienawiść narastała w Zileanie, a jednak martwiły go otwarte rozmowy o secesji prowadzone przez jego towarzyszy. Był patriotą z krwi i kości, lecz w obliczu Armii Wyniesionych jakikolwiek bunt mógł skończyć się dla jego rodaków jedynie katastrofą. Chcąc odnaleźć dyplomatyczne rozwiązanie, wybrał się z delegacją do sąsiednich krain — do Kahleek, Kaldugi i Ixtal. W ciągu swojego życia znalazł wielu sprzymierzeńców i teraz namawiał ich, żeby stanęli po stronie Icathii.

Za każdym razem odpowiedź była taka sama. Nie mieli najmniejszego zamiaru sprzeciwiać się Shurimie. Gdyby pobratymcy Zileana chcieli to zrobić, musieliby zrobić to sami.

Gdy Zilean powrócił do domu, powitała go szokująca wieść — rada podjęła decyzję o ukoronowaniu nowego maga-króla. Jednym tchem z radością opowiedzieli mu o prastarej i zakazanej mocy, którą odkryli, mocy tak ogromnej, że nieomal na pewno zagwarantowałaby zwycięstwo Icathii.

Opowiedzieli Zileanowi o mocy Pustki.

Patrzył na tych rozsądnych i mądrych Icathian, ale w ich oczach widział jedynie obłęd. Choć sprawiało mu to ogromny żal, Zilean wolał, żeby jego ojczyzna została zmiażdżona, niż żeby to plugastwo trafiło na wolność.

Najgorsze obawy Zileana sprawdziły się. Pustka zapanowała nad magami, którzy próbowali ją kontrolować, od razu po tym, jak ją wyzwolili. Icathia była zgubiona.

Kiedy Zilean próbował uciec ze stolicy, zatrzęsła się ziemia. Budynki runęły. Potworności, które nie miały miejsca w żadnym ze światów, wylały się spod ziemi, pędząc przerażonych mieszkańców.

Byli uwięzieni. Setki tysięcy niewinnych miało zginąć. W akcie desperacji Zilean nakłonił tylu mieszkańców, ilu zdołał, żeby schronili się w jego wieży, i dokonał niemożliwego.

Wyrwał cały budynek spod władzy czasu.

Upadłszy na ziemię, całkowicie wyczerpany Zilean rozejrzał się po znieruchomiałych postaciach wokół siebie. Pustka została wstrzymana, lecz tylko wewnątrz ścian wieży. Na zewnątrz zaś, gdzie niegdyś leżała Icathia, nie było nic.

Zilean poświęcił dziesięciolecia, dążąc do zrozumienia tajemnic czasu i losu, i wydawało się, że tylko on może swobodnie przemieszczać się po anomalii, którą jakimś cudem stworzył. Nie dało się zaprzeczyć, że uratował ludzi. Po prostu nie wiedział, jak cofnąć to, co zrobił, by to osiągnąć. Dzięki głębokiej medytacji i ezoterycznym wynalazkom własnego projektu zaczął odsłaniać nici przeszłości i teraźniejszości, prowadzące do tego momentu. Powoli uczył się, jak poruszać się po nich w poszukiwaniu przyszłości, w której jego wysiłki już zaowocowały…

Właśnie tam odnalazł prawdziwe zagrożenie: koniec wszystkiego. Wielką zagładę, która czeka Runeterrę.

Wskutek tego Zilean istnieje teraz wszędzie i zawsze wszędzie istniał. Mimo to jest boleśnie świadomy konsekwencji płynących ze zmieniania świata i tworzenia nowych, nieprzewidzianych przeznaczeń, które często są sprzeczne z pierwotnym celem i prawie zawsze od niego niebezpieczniejsze. Być może jeżeli uda mu się znaleźć sposób na uratowanie swoich pobratymców, zapobiegnięcie większej katastrofie również stanie się możliwe.

Pozostaje tylko pytanie: co będzie w stanie poświęcić, żeby do tego doprowadzić?

Opowiadanie Malphite: Korzenie zatrutego drzewa

Tumany kurzu wisiały w powietrzu, gdy Shoorai szła w głąb kopalnianego szybu, podążając za Naczelnym Tunelarzem Hewlettem o mechanicznych kończynach. Oddychała przez używany ezofiltr i starała się nie myśleć o tym, jak wielu górników z Zaun wciągało przez niego powietrze na przestrzeni lat. Gdy przechodzili pod skwierczącymi racami chemtechowymi, zwisającymi z drewnianych belek stropowych, na ich wgniecione żelazne kaski opadały błyszczące krople.

— Słyszelimy, że twoja nitszego siebie badatsz — burknął Hewlett, oglądając się przez ramię. — Duża błęda.

Słyszeliśmy, że jesteś dobrą badaczką — przetłumaczyła sobie Shoorai. — Lecz strasznie się myliliśmy.

Odkąd przyjechała do Zaun, minęło już siedem lat, ale i tak chwilę zajęło jej przetworzenie dziwnej gwary górnika.

— Rudowyrocznia mówić, że my nie potrzebowali pilciuchowy badatsz — ciągnął dalej Hewlett. — Ona nie obznajomione z Zaunskała jakem my. Na pewien od razu pogrzebie nasze!

— Zapewniam cię, Naczelniku Hewlecie, że zapuszczałam się w kopalnie wszędzie i w Shurimie, i w Zaun — powiedziała Shoorai. — Znam tę skałę tak dobrze jak ty.

— Tak mawia — rzucił Hewlett, gdy wchodzili do komory na końcu szybu — ale skała tutej nie taka, jak ty twierdzać.

Ubabrani pyłem górnicy siedzieli obok chemtechowych wierteł, pneumatycznych kilofów i skrzynek z hextechowymi materiałami wybuchowymi. Każdy z nich powinien napierać na skałę w poszukiwaniu złoża hexytu, którego obecność tutaj Shoorai obiecała Baronowi Grime’owi. Patrzenie na ich bezczynność kłóciło się z jej etyką pracy.

Hewlett podniósł chemtechową lampę, żeby rzucić nieco światła na skałę na końcu komory. Z początku Shoorai nie wiedziała, co ma przed oczami. Zauńska warstwa skalna najczęściej składała się ze zmiażdżonego, osadowego wapnia, poprzecinanego pokładami skał metamorficznych wytworzonych pod wpływem silnego i całkiem niedawnego działania ciepła i ciśnienia.

To jednak było coś zupełnie innego…

Shoorai wyrwała Hewlettowi lampę i przeszła na sam koniec komory. Ściągnęła rękawicę i przebiegła palcami po ścianie. Skała miała wiele wgłębień i była ciepła w dotyku, a jej przypominająca umbrę barwa była zastanawiająca. Przypominała coś, co Shoorai spodziewałaby się znaleźć w ojczystej Shurimie.

— To nie ma sensu — stwierdziła. — Wczoraj tu tego nie było.

— Próbował twoja powiem — odezwał się Hewlett. — Nasze wiercić tu wtszoraj, jakem twoja mówiłaś. Wracamy po pierwsza dzwonek i zobatszylimy tego.

— Cokolwiek by to nie było, Baron nie płaci wam za obijanie się. Róbcie dziurę na wylot.

Hewlett wyszczerzył zęby. — Tszyli szykować wybuchy?

— Tak — zgodziła się Shoorai.

— NIE ROBIŁBYM TEGO NA WASZYM MIEJSCU.

Donośny głos dobiegł ich zewsząd jak fala uderzeniowa. Każde słowo brzmiało, jak gdyby zostało uformowane przez ścierające się płyty tektoniczne.

Górnicy wzięli nogi za pas, ale Shoorai przywarła do bocznej ściany komory i mocno naciągnęła kask na głowę. Głos brzmiał, jakby należał do jakiejś kolosalnej istoty. Na stropie zaczęły powstawać pęknięcia.

Spojrzała w idealnym momencie i zobaczyła, jak ściana… porusza się.

Przesuwała się i kruszyła, przybierając nowy kształt. Shoorai z zafascynowaniem patrzyła, jak na jej powierzchni pojawiają się dwa głębokie kratery, przypominające zamknięte oczy, i wypukłość, która mogłaby być nosem. Pył wysypywał się z zakrzywionej, poszarpanej wyrwy okropnie przypominającej ogromne usta.

Twarz wypełniła ścianę przed Shoorai, miała ponad dziewięć metrów szerokości i dwa razy tyle wysokości.

Na kości Azira! Jeśli głowa jest tak wielka, to jak duża jest reszta ciała?

Oczy-kratery otworzyły się, wydając nieprzyjemny dźwięk tarcia. Przypomniał jej o dniu, w którym widziała, jak wędrowna tkaczka czyni cuda na drodze do Kenethet. Shoorai spojrzała tej przeogromnej twarzy prosto w oczy z płynnego, żółtego, wyglądającego jak klejnoty materiału.

Kwarc — pomyślała. — Nie występuje naturalnie w tym regionie.

— TĘ SKAŁĘ TRAWI CHOROBA — zabrzmiał ogłuszający głos, a Shoorai aż przycisnęła dłonie do uszu. — STWORZENIA PORUSZAJĄ SIĘ WEWNĄTRZ NIEJ. PIĘKNE NA SWÓJ WŁASNY SPOSÓB, LECZ CHAOTYCZNE. NIE POWINNAŚ NISZCZYĆ TEJ SKAŁY, TO ŹLE SIĘ DLA CIEBIE SKOŃCZY.

Oczy mrugnęły i małe kamyczki posypały się z kamiennych powiek.

— Yyy… jesteś jakimś górskim duchem albo coś? — spytała Shoorai.

Brew na twarzy zmarszczyła się przy akompaniamencie przeciągłego dudnienia.

— NIE. A PRZYNAJMNIEJ NIE WYDAJE MI SIĘ. CHYBA BYŁEM KIEDYŚ CZĘŚCIĄ TAKIEGO DUCHA. TYLE CHAOSU W TYM ŚWIECIE, TRUDNO WSZYSTKO SPAMIĘTAĆ.

— Czym w takim razie jesteś? — spytała.

— NO WŁAŚNIE, CZYM? — powiedziała kamienna twarz i westchnęła żałośnie, sprawiając, że szyb lekko się wygiął. — OKRUCHEM WIĘKSZEJ CAŁOŚCI. SŁUGĄ PORZĄDKU SZUKAJĄCYM POWOŁANIA. MÓW MI… MALPHITE.

Obsunięte łupki sypały się niczym lawina z pęknięć w ścianach tunelu, a drewniane belki stropowe jęczały, gdy były poddawane naporom, jakich ich projekt na pewno nie uwzględniał. Shoorai nie podobał się wygląd szczelin na złożu nad jej głową. Zdawały się chętne do wystrzelenia przed siebie.

— Mógłbyś przestać się ruszać? Jaskinia zaraz się przez ciebie zapadnie.

— OCH. PRZEPRASZAM.

— Mówiłeś, że w tej skale jest… choroba? — zapytała Shoorai. — Jaka?

— ISTOTY, KTÓRE NIE MAJĄ RACJI BYTU. STWORZENIA, KTÓRE ŻYJĄ TYLKO PO TO, BY POŻERAĆ.

Serce Shoorai przyspieszyło. Jako że dorastała w cieniu przepadłej Icathii, znała stworzenia, które pasowały do takiego opisu.

— Znam je — powiedziała. — Ale zamieszkują wyłącznie pustynie południowego kontynentu.

— KIEDYŚ MOŻE I TAK, ALE TERAZ PRZENIKAJĄ DO POWŁOKI ŚWIATA JAK KORZENIE ZATRUTEGO DRZEWA.

Shoorai wbiła wzrok w ziemię.

Kamienna twarz zaśmiała się i więcej odłamków spadło ze stropu.

— ALE SIĘ NIE PRZEJMUJ, UWIĘZIŁEM JE W SWOIM CIELE. ZMIAŻDŻĘ JE, LECZ PRZYJDZIE ICH WIĘCEJ. WYSTRZEGAJ SIĘ ZATEM ZAPUSZCZANIA ZBYT GŁĘBOKO…

Blask oczu stwora zniknął, gdy opadły na nie ciężkie powieki, a tunel zaczął się trząść.

— POWINNAŚ JUŻ IŚĆ — powiedziała kamienna twarz.

Hewlett pojawił się za Shoorai i złapał ją swoją zasilaną chemtechem ręką.

— Musim spadowywać, badatsz — powiedział. — Tszmychamy, jaskiń nas miażdży.

Shoorai kiwnęła głową i zaczęła wycofywać się z komory. — Powiem Baronowi Grime’owi, że złoże było wyczerpane.

Hewlett wyszczerzył zęby. — Może jednak twoja nitszego siebie badatsz.

universe.leagueoflegends.com/pl_PL/story/

Reklama

Podziel się ze znajomymi!