Nowe opowiadanie, fabuła Nidalee, Rengera i Zyry


Na stronie uniwersum Ligii pojawiło się nowe opowiadanie wraz z nową fabułą Nidalee, Rengera i Zyry.


Opowiadanie: Na Krańcu Świata

Siedem razy — powiedziała Ysard Tomyri, próbując zachować spokojny ton głosu i nie zdradzać emocji.

Kapitan Oditz nie od razu odpowiedział swojej pierwszej oficer. Jego uwagę pochłaniały mapy i raporty rozłożone na biurku. Albo przynajmniej próbował zachować takie pozory. To Oditz ją wezwał. Zmuszenie jej, by stała na baczność w jego kwaterze na pokładzie Kironyi, miało być przede wszystkim pokazem siły. Podobnie zresztą jak wszystko, co miało miejsce w czasie ich wspólnej służby.

— Chcę rozmawiać z najwyższym dowództwem. — Ysard nie miała ochoty bawić się w gierki kapitana.

— Ja działam w imieniu dowództwa, Tomyri — powiedział Oditz, nie odrywając wzroku od biurka. — Albo nie zdajesz sobie z tego faktu sprawy, albo go ignorujesz.

— Siedem razy — powtórzyła Ysard. — Prosiłam o audiencję nie po to, by błagać, lecz by złożyć obietnicę.

— Obietnicę? — Kapitan podniósł wzrok znad papierów i wreszcie spojrzał na Ysard.

— Tak — odparła. — Chcę obiecać im chwałę, którą zdobędę własnymi rękami. Obiecać ziemie i ludy dla imperium, niezależnie, czy zdobędę je słowem, czy walką. Każdego dnia mobilizowane są kolejne jednostki, a z naszych granic wyjeżdżają emisariusze, którzy mają zagwarantować włączenie kolejnych ziem do Noxusu. Mogę je dla nich posiąść. Potrzebne mi dowództwo.

— Już o tym rozmawialiśmy… — wymamrotał Oditz. — Siedem razy, jak dobrze wiesz. To dowództwo decyduje o interpretacji woli Tryfariatu, a nie jego podwładni.

Ysard zesztywniała. Jej cierpliwość zastępowała powoli frustracja. — Gdy kapitan Hurad padł ofiarą piratów u wybrzeży Ruug, to ja poprowadziłam załogę Kironyido zwycięstwa, nie ty. To ja poprowadziłam abordaż statku korsarzy, a gdy ostatni z bandytów padł martwy, to moje imię wysławiano. Czułam, że tak powinno być. Po takim zwycięstwie chyba mogę spodziewać się…

— Czego? — zapytał Oditz. — Własnego dowództwa? Za zdeptanie paru niedożywionych Freljordczyków i wyrzucenie ich za burtę? To twoim zdaniem wystarczy, by mnie zastąpić. A ponieważ to nadal ja dowodzę, zdecydowałaś zignorować moje zwierzchnictwo i zażądać audiencji u wysokiego dowództwa.

Oditz ze spokojem odłożył pióro i wstał. Górował nad Ysard, a słabe światło ukazało jego liczne blizny — ślady życia spędzonego na wojnie. — Powinienem cię zdegradować i wrzucić do lochu za brak subordynacji, Tomyri — powiedział niemal mechanicznie. — Wygląda jednak na to, że los jest po twojej stronie.

W jego ręce pojawił się zwój. Szybkim ruchem podał go Ysard.

Pieczęć została złamana, Oditz lub jego zastępcy musieli znać już treść dokumentu, do czego mieli prawo.

— Weź to. I wyjdź.

Po chwili wahania Ysard chwyciła list. Zasalutowała szybko i pospiesznym krokiem ruszyła do swojej kwatery, aby w pośpiechu przeczytać dokument.

Zupełnie jakby na jej serce spłynął gorący strumień płynnej stali. Ysard poczuła po raz pierwszy w życiu, że czuwa nad nią opatrzność. Wreszcie pokaże, na co ją stać.

Została wezwana do stolicy. Wreszcie miała stanąć na czele własnych wojsk.


Port zdawał się dosłownie kipieć życiem. Kupcy, handlarze i robotnicy portowi kłębili się wokół marynarzy, którzy dopiero co przypłynęli do stolicy lub rychło mieli odpłynąć w dalszą podróż. Rzadkie stwory wydawały niezadowolone okrzyki z żelaznych klatek. Skończą na arenach lub w domach bogatych elit, gdzie stanowić będą dodatek do ich egzotycznych kolekcji. Żywność ze wszystkich zakątków Runeterry opuszczała statki handlowe, by wkrótce wyruszyć do niezliczonych mieszkańców jałowej ojczyzny Ysard. Widok dosłownie zapierał dech w piersiach. To tędy do imperium przypływały towary, kultury i idee, czyniąc je bogatszym, rozleglejszym i silniejszym.

Rozciągające się dookoła miasto stało w cieniu Bastionu Nieśmiertelności. Ysard objęła spojrzeniem ogrom starożytnej budowli, od drogi portowej po niewiarygodnie wysokie mury i wieże ozdobione sztandarami imperium. To była najlepsza demonstracja mocy Noxusu. Tej samej mocy, która drzemała w jej sercu.

Ysard poświęciła kilka chwil, by przyjrzeć się temu widokowi, po czym jej umysł wrócił do spraw godnych dowódcy.

Czekała ją wielka ekspedycja. Bez wahania ruszyła w stronę statku, który miał ją na nią zabrać.

Ardentius wydawał się Ysard jednostką, która pochodziła z zupełnie innych, zamierzchłych czasów. Potwierdzały to liczne blizny. Rany otrzymane w czasie długich lat służby oplatały kadłub niczym pajęczyny, od pokrytego żelazem dziobu aż po strzaskaną rufę. Takie mniejsze fregaty służyły ze eskortę wielkich okrętów, takich jak Kironya. Zostały zaprojektowane tak, aby wytrzymać jak najdłużej kanonadę wroga, aż w końcu rozlecą się w drzazgi lub zatoną, porzucone przez resztę floty, bezużyteczne. W oczach Ysard Ardentiusa mogło czekać tak jedno, jak i drugie.

Załoga statku nie była wiele lepsza. Zgraja niechlujnie ubranych marynarzy kłębiła się jak chmara szczurów. Więcej czasu poświęcali obrzucaniu się obelgami niż przenoszeniu ładunku na statek. Była ich niespełna sześćdziesiątka, ledwie szkielet prawdziwej załogi. Ysard ściągnęła wargi z odrazą.

Musiała powstrzymywać się od grymasu. Narzędzia, które otrzymała, były mierne, ale musiały wystarczyć. Jej podboje będą przez to tylko bardziej imponujące.

— Ej, ty! — odezwała się do dyrygującego załogą nadzorcy, który natychmiast odwrócił się w jej stronę. Wyprostował kołnierz swojego wytartego skórzanego płaszcza i ruszył pewnym krokiem z uśmiechem na ustach, który wprawił Ysard w obrzydzenie.

— Załoga i ładunek mają być zaraz gotowe do wypłynięcia — powiedziała oschle. — Nie życzę sobie kolejnych opóźnień na moim statku.

 Pani statku? — Mężczyzna odezwał się głębokim barytonem. Zmarszczył brwi na ułamek sekundy, zanim zorientował się w sytuacji. — Ach, to pani jest tym noxiańskim cudem, na który jestem skazany. Możesz sobie robić ze statkiem, co chcesz, a jeśli nie będziesz zawracać mi głowy, to szybciej odpłyniemy.

— Jak śmiesz… — Ysard poczerwieniała ze złości, a jej ręka zacisnęła się na rękojeści zdobionego miecza u jej boku. — Jak się nazywasz?

— Ordylon — odpowiedział mężczyzna, zupełnie nie przejmując się jej gniewem. — Przyjaciele wołają na mniej Niander.

— Niander Ordylon — powtórzyła Ysard. Spojrzała na ciężkie skrzynie ładowane na pokład Ardentiusa. Napisy zdradzały, że kryły w sobie uprzęże, sieci i klatki. — Poskramiacz bestii?

—Ach, więc o mnie słyszałaś.

Mało kto w stolicy o nim nie słyszał. Spędziła niewiele czasu na arenach — w końcu miała walczyć dla imperium — ale znała imię Ordylona. Było ono utożsamiane z teatralnymi starciami niebezpiecznych stworzeń, które walczyły na śmierć i życie ku uciesze gawiedzi.

Co on tu robił?

Na twarz Ysard wróciło skupienie i opanowanie. — Nie otrzymałam informacji o tym, że masz mi towarzyszyć na pokładzie.

— No cóż, oto jestem. — Ordylon wręczył Ysard zwój ozdobiony pieczęcią kapitana Oditza. Zauważył jej niezadowolenie i odwzajemnił je szerokim uśmiechem. — Chyba będziemy służyć na tym statku wspólnie.


Ysard stała na dziobie i bacznie obserwowała horyzont. Statek odbił od brzegu i oczekiwał na swoją kolej w rzędzie okrętów chcących wydostać się na otwarte morze. W czasie długich godzin oczekiwania uzbrojona załoga fortyfikacji, które broniły dostępu do Noxusu od strony morza, przeprowadziła dokładną inspekcję statku. Dopiero po sześciokrotnych oględzinach i dokładnym przestudiowaniu rozkazów Ysard Ardentius otrzymał zgodę na wypłynięcie.

Ysard widziała ocean wiele razy, jednak nigdy nie wypływała na otwarte wody na własnej jednostce. Widok morza zawsze zaskakiwał ją swoim pięknem. Bezkresny błękit oddzielony od nieboskłonu delikatnym drganiem powietrza w południowej spiekocie.

A teraz gdzieś za horyzontem czekało jej przeznaczenie. Nowe ziemie do odkrycia, podboje i wcielenia do noxiańskiego imperium.

Poczuła już wcześniej smak zwycięstwa zdobytego ostrzem miecza. Jednak czyny, które zapisałyby się złotymi zgłoskami na kartach historii, miały dopiero nadejść. Chociaż nie chciała tego przed sobą przyznać, wciąż miała w sobie coś z ulicznika. Nigdy nie była w stanie całkowicie oddać się kolektywowi, nigdy nie ufała do końca nikomu poza sobą.

Ysard wiedziała, że nie zazna spokoju.

Spojrzała przez ramię, gdy usłyszała na pokładzie czyjś ciężki krok. Nadchodził Poskramiacz. Naskrobała coś pospiesznie w dzienniku i schowała go do kieszeni płaszcza.

— Niezły widok, co? — powiedział Ordylon, opierając się pięściami o reling.

Ysard zjeżyła się. — Po co tu w ogóle jesteś?

— Potrzebowałem statku.

— Ale to mój statek — odparła Ysard. — I moja ekspedycja. Nie zapominaj o tym, a unikniemy problemów.

Ordylon wzruszył ramionami. — Udawaj sobie żołnierza do woli. Zależy mi tylko na tym, żeby dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. No i żebyś nie wchodziła mi w drogę, gdy znajdę to, czego szukam.

Ysard obróciła się w jego stronę. — A tym czymś jest…?

— Potwór, moja droga. — Uśmiechnął się. — Wspaniały okaz. To coś, co da mi powód, by żyć.


Trzy tygodnie spędzone na otwartych wodach zawiodły ich na sam kraniec Delty Węży. Liczne wyspy zapełniały horyzont, od piaszczystych skrawków, na których ciężko byłoby postawić naraz obie stopy, po kawałki lądu o powierzchni wystarczającej, by zbudować na nich osady. Archipelag znajdował się na drodze do leżącego na południu kontynentu shurimańskiego i jego niezbadanych, wschodnich ziem.

Zatoki wypełnione były małymi łódkami rybaków i lokalnych kupców, szukających sposobności do zarobku. Przybycie noxiańskiej jednostki, nawet statku eskortowego takiego jak Ardentius, było w tych stronach czymś wyjątkowym i wywoływało zrozumiałe poruszenie. Niewielu mieszkańców archipelagu przepuściłoby taką okazję do zarobku.

Wychodząc ze swojej kwatery na mostek, Ysard zauważyła, że kadłub statku otaczał już tłum tubylców. Kobiety i mężczyźni tłoczyli się na swoich łodziach, wyciągając w powietrze garście pełne ryb i kosztowności i próbując zachęcić marynarzy do zakupu. Ordylon kręcił się już wśród tubylców, gawędząc w ich języku, podczas gdy jego ludzie byli zajęci targowaniem się z nimi i wymianą informacji na temat szlaków wodnych.

— Nie mamy na to czasu — powiedziała Ysard. Przez krótki moment rozważała wycelowanie dział w stronę otaczających statek łodzi, jednak szybko odegnała tę myśl. Byłoby to zupełnie niepotrzebne marnotrawstwo zasobów. Poza tym tubylcy byli bardziej przydatni żywi.

— Spokojnie! — odezwał się Ordylon, odrywając się na moment od szacowania wartości drewnianej rzeźby, którą zaraz zwrócił zawiedzionemu kupcowi. — Dalej wody robią się niebezpieczne. Nie powinniśmy tak pochopnie odrzucać pomocy.

Ysard nawet nie drgnęła. — Potrzebujemy żywności, wody zdatnej do picia i przewodnika. Nikt nie wychodzi na brzeg.

Ordylon zasalutował nonszalancko i wrócił do rozmowy z tubylcami. Ysard na chwilę zapomniała o Poskramiaczu i zajęła się doglądaniem żołnierzy pełniących wartę na statku. Gdy skończyła inspekcję dział i ich załogi, dostrzegła Ordylona ciągnącego na pokład jakiegoś mężczyznę.

— Mamy przewodnika — rzekł, pochylając się, by dosłyszeć słowa mężczyzny wypowiadane w lokalnym dialekcie. — Mówi, że zaprowadzi nas w górę rzeki.

— Doskonale — rzuciła Ysard, której śpieszno już było do dalszej drogi.

Przewodnik ponownie odezwał się do Ordylona. — Pyta jednak, czemu tam zmierzamy — przekazał Poskramiacz. — Czego tam poszukujemy.

— Powiedz mu, że te ziemie będą należeć do Noxusu.


Po uzupełnieniu zapasów miejscowymi owocami i suszonymi rybami ekspedycja wyruszyła dalej, zostawiając w tyle kupców i rybaków. Archipelag coraz bardziej się zagęszczał, a labirynt przesmyków między wyspami stale się kurczył. Jedyną drogą dostępną dla Ardentiusa okazała się szeroka, ciemna rzeka, która prowadziła w głąb dżungli.

Mijały długie bezowocne dni wędrówki przez niezbadaną dzicz. Serce Ysard rosło na myśl, że była to pierwsza noxiańska ekspedycja, która ujrzała te dziewicze tereny. Otaczało ich piękno natury, bujna roślinność eksplodowała strzelistymi pniami drzew, których gałęzie zakończone były pstrokatymi pękami kwiatów.

Było tu coś jeszcze.

Gdy przewodnik kierował ich pospiesznie jeszcze głębiej w dzicz, wskazując na punkty orientacyjne i ostrzegając przed płytszymi fragmentami koryta rzeki, coś zaczęło niepokoić Ysard. Najpierw zdawało jej się, że ma zwidy, ale szybko uświadomiła sobie, że oczy jej nie zwodzą. Rzekę otaczała mroczna poświata, zupełnie jakby woda była zanurzona w cieniu, którego nie można było zobaczyć, a jedynie poczuć.

Ysard zdała sobie sprawę, że jej ręka bezwiednie powędrowała ku rękojeści. Zmusiła ją, by puściła broń, i ze skupieniem skrzyżowała ramiona na piersi.

Wciąż jednak czuła niepokój. Zewsząd otaczało ich bezdźwięczne zagrożenie.


Ysard rozkazała załodze mieć się na baczności i zamieniła parę słów z nawigatorem, po czym rozpoczęła przegląd ładunku. Wracała właśnie na pokład, po drodze przepędziwszy szczura buszującego w jej racjach, gdy nagle usłyszała krzyk.

— Co się dzieje? — zapytała władczo, wspinając się po schodach.

Ordylon słuchał przewodnika. — Mówi, że dalej nie popłynie.

Ysard zmarszczyła brwi. — Dlaczego akurat tutaj? — Spojrzała dookoła. Rzeka i dżungla nie różniła się niczym od widoku, który otaczał ich od wielu dni. Mimo wszystko przewodnik zaczął panikować, zupełnie jakby przekroczył niewidzialną granicę, której nikt nie powinien naruszać.

Niski mężczyzna zaczął żywo gestykulować w stronę załogi. Wskazał na czerwone plamy skóry na ciałach marynarzy. Ysard zauważyła dziwną dolegliwość załogi, jednak nie była w stanie ustalić jej przyczyny. Dostrzegła nawet podobne ślady na własnym ciele.

— To dżungla. — Ordylon przetłumaczył słowa przewodnika. — Mówi, że spadła na nas kara. Nie zostaniemy przepuszczeni.

Co za tchórz, pomyślała Ysard.

Spojrzała na Ordylona. — Niech tak będzie. Niech opuści statek. Wyrzućcie go za burtę, jeśli będzie trzeba. Nie zawrócimy w takim momencie.


Ardentius kontynuował dalszą podróż, spędziwszy już tydzień na żegludze przez dziewiczą dżunglę. W ostatnich dniach wiatr przestał dąć w żagle. Nie pojawiła się nawet delikatna bryza. Na polecenie Ysard załoga zeszła z pokładu i zaczęła ciągnąć okręt za pomocą lin i łańcuchów. Wysiłek był wielki. Rzeka pochłonęła dziewięć żywotów, zanim statek trafił na prąd, który pozwolił na dalszą wędrówkę.

Rzekę okalała gęsta mgła, która uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek poza pokładem okrętu. Las gęstniał, a gałęzie okalały rzekę niczym sklepienie, wpuszczając tylko pojedyncze promienie słońca. Ysard poczuła, że statek poruszał się w dół, a nie naprzód, w niezbadaną, mroczną dżunglę.

Las zdawał się ich pochłaniać.

Bez ostrzeżenia zaczął padać deszcz, który trwał długie dni, jakimś sposobem przebijając się przez gęste gałęzie, by zalać bezlitośnie pokład Ardentiusa. Zdawało się, że to miejsce próbuje przegonić intruzów, karząc ich za wtargnięcie w dzikie gęstwiny. Załoga zaczęła wierzyć w złe zamiary natury.

Świadomość odejścia przewodnika zawisła nad marynarzami jak burzowa chmura. Co bardziej przesądni zaczęli szemrać. W niemal każdym drzewie i w każdej fali wywołanej przez ruch statku dostrzegali zły omen. Nawet najbardziej sceptyczni i opanowani żołnierze tracili nerwy. Nie trzeba było długo czekać, by słuchanie bełkotu pobratymców kazało im samym obawiać się złych sił.

Ysard wiedziała, że napięcie wkrótce złamie niektórych z nich, dlatego musiała dać im odpowiedni przykład. Okazja pojawiła się szybciej, niż przypuszczała.

— Zawrócić statek! — zabrzmiał spanikowany krzyk. — Już!

— Spokojnie, Kross — powiedział Ordylon, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie.

— Ten statek przyniesie nam zagładę. Jest przeklęty. — Łowca błyskawicznie znalazł się obok Ordylona, chwytając go za poły płaszcza. — Słyszeliście, co mówił przewodnik… Z tej dżungli nic nie wraca. Nic!

Ordylon spojrzał po swoich ludziach, a z postrzępionej, szerokiej krawędzi jego kapelusza skapywały ciężkie krople wody. Widział w ich oczach, że myśleli to samo, co Kross.

— Dosyć tego — szczeknął, odpychając Krossa. — Nie będziemy tu gadać o klątwach. Weź się w garść.

— Musimy zawrócić — błagał oszalały łowca, wpatrując się w niego dziko i opętańczo powtarzając swój apel. — Musimy…

Kross nie dokończył zdania. Westchnął ciężko, kiedy spomiędzy jego żeber wysunął się czubek miecza. Mężczyzna opadł na deski z głuchym łomotem.

Ysard wytarła ostrze. Czasem umiejętność robienia tego, co właściwe, była prawdziwym piętnem.

— Polowałem u boku tego człowieka dłużej, niż jesteś na świecie — warknął Ordylon. — Co daje ci prawo do…

— Nie będziemy się zatrzymywać — wycedziła Ysard. — Dla niczego ani dla nikogo.


Ysard spadła z koi pod wpływem potężnego uderzenia. Podniosła się niezgrabnie, przymocowując broń do pasa, i biegiem ruszyła na pokład.

Rzeka nagle się skończyła. Wyglądało to tak, jakby plątanina pnączy i smukłych drzew spowiła wodę, dodatkowo zasilana płynącymi przez dżunglę strumieniami, albo wychynęła spod gęstej warstwy błota i szlamu.

— Nurt jest zablokowany — stwierdził Ordylon, wskazując na zagradzającą dalszą drogę ścianę drzew. — Musimy zawrócić. Poszukać innej odnogi.

Ysard przyłożyła lunetę do oka i spojrzała na wprost. Odwrócenie Ardentiusa i szukanie innej drogi zajęłoby zbyt dużo cennego czasu. Ysard zmierzyła wzrokiem swoich żołnierzy i starszych członków załogi. Ci, którzy ocaleli, byli zmęczeni i roztrzęsieni — raczej nie mieliby siły, by przepchnąć statek.

W ciągu minionych dni zginęło dziesięciu ludzi — jeden został zabity za odmowę powrotu na stanowisko, a sześciu zmarło na tę dziwną, zakaźną chorobę, która ich dopadła. Trzech po prostu zniknęło pod osłoną nocy, a ci, którzy przejęli po nich wartę, nie znaleźli nawet śladu o świcie.

— Na pokładzie zostanie kilka osób, a reszta wyruszy w teren — oznajmiła zgromadzonym Ysard. — Znajdziemy coś wartościowego dla imperium albo założymy obóz, z którego będziemy wysyłać kolejne ekspedycje. Zbrojmistrzu Starmie, rozdaj ostrza oddziałowi, który uda się na ląd.

Starm zawahał się. — Dowódczyni… A kusze? I bomby dymne?

Ysard obnażyła miecz i zwróciła się do całej grupy. — Taka broń będzie bezużyteczna w gąszczu. Załatwimy to w tradycyjny sposób. — Spojrzała na Ordylona, który zebrał wokół siebie swoich łowców. — Po to właśnie tu przybyłeś, czyż nie, Poskramiaczu?

Mistrz tropicieli nadal jakimś cudem był tym pewnym siebie zawadiaką, nawet po brzemiennej w skutki przeprawie przez rzekę. — Polujemy na dużą zwierzynę, chłopcy — powiedział. — Zbierzcie wszystko, co się da, podzielcie się równo ładunkiem i bądźcie gotowi do drogi, gdy tylko ludzie dowódczyni opuszczą pokład. Będziemy się ich trzymać.

Myśliwi rozproszyli się, a Ysard zbliżyła się do Ordylona. — Chyba po raz pierwszy się w czymś zgadzamy.


Dżungla była okrutna. Żadne inne określenie nie przychodziło Ysard do głowy. W porównaniu z sytuacją w gęstwinie podróż rzeką to była pestka.

Musieli zaciekle walczyć o swoje, wyrąbując sobie drogę przez gąszcz nieubłaganych pnączy i roślin. Nie mieli czym oddychać — wszędzie dookoła unosiła się gęsta, lepka mgła, która kłuła w oczy i gryzła w gardło. Wnet ogarnęło ich zmęczenie.

Ysard cały czas czuła się obserwowana, jednocześnie zewsząd i znikąd, a z boków i z tyłu formacji zaczęli kolejno znikać ludzie. Większość w milczeniu rozpływała się w powietrzu, ale kilku z krzykiem zapadło się w chaszcze.

W ciągu zaledwie kilku godzin z trzydziestu żołnierzy i łowców została połowa.

— Trzymać się w kupie! — krzyknęła, wycierając rękawem ściekający z czoła pot. Starała się za wszelką cenę skupić, pozbyć natrętnego szumu z głowy i odciąć od piekącego bólu wywołanego przez czerwone plamy na tułowiu i kończynach. Nie mogła się teraz zatrzymać. Nie zamierzała się teraz zatrzymać. Musieli iść dalej.

Zwiadowca wydał z siebie okrzyk i Ysard powlokła się na przód kolumny. Na wprost znajdowała się niewielka polana z płytkim jeziorem pełnym czarnej, mętnej wody pośrodku. Miejsca było mało, ale i tak o niebo więcej niż dotychczas.

— Nie dotykajcie tej wody — rozkazała Ysard, choć sama odczuwała palące wręcz pragnienie. — Teraz odpoczniemy. Ale bądźcie gotowi do drogi.

Opadając na ziemię, Ysard zwróciła wzrok w górę i ujrzała Ordylona, który wyciągnął ku niej poobijaną blaszaną piersiówkę. Po chwili zastanowienia niechętnie wzięła ją do ręki, a Ordylon usadowił się obok. Ysard zerknęła na niego i dostrzegła, że jego dotychczasowa buta zaczynała słabnąć.

— Nie popadaj w sentymenty — rzekł łowca. — Z tobą czy bez ciebie, i tak trafiłbym do tego przeklętego miejsca. Nie miałem wyboru.

Ysard zmarszczyła brwi. Ordylon upewnił się, że jego ludzie są wystarczająco daleko, i nachylił się do Ysard.

— Jestem bankrutem — wyszeptał. — Wszystko, co mi zostało, wydałem na tę wyprawę. To moja ostatnia szansa na zachowanie twarzy. Mogę sprowadzić na arenę bestię, która wypełni trybuny i pozwoli mi spłacić wszystkie długi, albo nigdy nie wracać.

Ordylon westchnął, przyjmując piersiówkę od Ysard i biorąc mały łyk.

— No dobra. A ciebie co tu sprowadza?

— Obowiązek — odpowiedziała Ysard, wbijając wzrok w gęstwinę. — Kiedy stąd wrócę, przyłączywszy ten region do Noxusu, nazwą go na moją cześć. Szlachetne nazwisko Tomyri kiedyś coś znaczyło… przed czasami Wielkiego Generała Swaina i jego czystek. Moje podboje odbiją się echem i staną się ponadczasowym dziedzictwem.

— Mówili, że jesteś próżna — zaśmiał się Ordylon. — Najwyraźniej trafili z tą bezsensowną wyprawą w samo sedno. Przynajmniej już wiem, co mieli na myśli — dodał z dziwną łagodnością w głosie. — I przepraszam cię za to.

— Czekaj — Ysard zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć jego słowa, ale z zamyślenia wyrwało ją chlupotanie wody. — Mówiłam, nie dotykać! — warknęła.

— To nikt z naszych — powiedział Ordylon, wpatrując się w dżunglę.

Ysard spojrzała na jezioro i dostrzegła drżące odbicie koron drzew w jego tafli. Gałęzie złamały się z trzaskiem i wpadły do wody.

Wtedy to usłyszała.

Ciężkie stąpanie, któremu towarzyszyły trzaski pękających drzew i niski, świdrujący warkot. Z dżungli zaczął wyłaniać się kształt, powoli torując sobie drogę przez gęstwinę. W końcu zobaczyli olbrzymi łeb z pełną ostrych kłów paszczą.

Ysard zamarła. Widziała już bazyliszki — pełniły niekiedy rolę wierzchowców i zwierząt jucznych. Widywała dorosłe osobniki tak wielkie, że mogły burzyć mury obleganych miast.

Ten był większy.

Stwór spojrzał na nich pełnymi nienawiści ślepiami i zaryczał przeraźliwie. Hałas ściął ich z nóg.

— Tak!

Okrzyk triumfu wyrwał Ysard z osłupienia. Odwróciła się do Poskramiacza, który wyjmował już harpun i bolę, szczerząc się szeroko do potwora.

— No chodź, ślicznoto! — Ordylon wydzierał się, wyciągając swoje narzędzia pracy, a w jego głosie brzmiała nuta szaleństwa. — Zobaczymy, kto jest lepszy, ty czy ja!

Ysard czuła, jak ziemia trzęsie się pod jej stopami przy każdym kroku potwora, niemal zwalając ją z nóg. Słyszała ogłuszający ryk bazyliszka i krzyki wojowników, wiedząc, że słynny Poskramiacz był wśród nich.

Ale nie obejrzała się, żeby sprawdzić, co się działo. Była zbyt zajęta szaleńczym biegiem w przeciwnym kierunku.


Ysard zatrzymała się w końcu na skraju jakiejś polany i oparła dłoń o pień drzewa, dysząc ciężko. Nie słyszała już Ordylona ani bazyliszka, ale potrafiła sobie wyobrazić przebieg wydarzeń. Po kilku głębokich wdechach rozejrzała się dookoła, by policzyć ocalałych.

Zostało ich sześcioro, łącznie z nią. Wszyscy mieli podarte ubrania, byli przemoczeni i przerażeni, i tylko trzech z nich miało jeszcze broń. Łowcy Ordylona zostali z nim do samego końca. Rozpacz uderzyła w Ysard z obezwładniającą mocą, niemal powalając ją na kolana — dokonała nadludzkiego wysiłku, by jej nie ulec.

— Patrzcie! — zawołał jeden z żołnierzy, wskazując coś mieczem. Ysard zerknęła w stronę polany i zobaczyła. Obrośnięty pnączami łukowaty kształt, bardzo wyróżniający się na tle tego dławiącego otoczenia.

Był to kamień. Budowla. Pospieszyli w jej kierunku, depcząc i rozrywając pnącza oraz jeżynowe krzewy.

Budynek był prymitywny i został całkowicie zawładnięty przez dżunglę. Grube liany szczelnie owijały rozpadający się kamień — prawdopodobnie trzymał się jeszcze w miejscu tylko dzięki nim. Konstrukcja wydawała się nienaturalnie zarośnięta, tak jakby puszcza chciała ją pochłonąć, zdruzgotać i zmielić na pył.

Ocalali rozdzielili się, by zbadać okolice kamienia. Ysard zatrzymała się przed nim, czując coś, czego nie mogła do końca określić. Oderwała pokrywające powierzchnię splątane pnącza i jej oczom ukazał się misternie wyryty napis — w mowie, którą doskonale znała.

— To… — Język grzązł jej w gardle, kiedy próbowała wykrztusić z siebie te słowa. — To Nokstora.

Ysard nagle wszystko zrozumiała i poczuła, że zaczyna ją mdlić. Nie byli pierwszymi z imperium, którzy tu przybyli. Przed nimi było wielu innych, a sądząc po przebiegu jej podróży i stanie tego posterunku, ich los był jasny. Jej też.

Została tu wysłana na śmierć.

Dali jej dowództwo, którego tak rozpaczliwie pragnęła, i przywiedli ją na kraniec świata, do miejsca, z którego nikt dotąd nie wrócił. Ysard dawała z siebie wszystko, żeby stworzyć swoje dziedzictwo.

A teraz ród Tomyri miał zostać wymazany z kart historii, tu, w samym środku nieujarzmionej dziczy.


W tym zapomnianym miejscu nie było nic. Ysard poprowadziła garstkę ocalałych z powrotem do dżungli, wyrąbując sobie nową drogę przez gęstwinę. Wydawało im się, że korzenie i pnącza wpełzają z powrotem na swoje miejsce tuż po ich przejściu.

Znaleźli Ardentiusa niemal przypadkiem. Praktycznie wpadli na jego dziób.

Rośliny pochłonęły statek i wypełniły całą otaczającą go zatoczkę. Wyglądało to tak, jakby dosłownie wyrastał z dżungli. Ysard zauważyła, że z pokładu sterczą jakieś kształty, przypominające powyginane kolumny.

Zrobiło jej się przeraźliwie zimno.

Załoga. Została pożarta i zarośnięta tak samo jak statek. Wszyscy mężczyźni i kobiety zamienili się w pokryte lianami posągi.

— Dżungla — wykrztusiła. — Zabrała go.

Pozostali żołnierze zaczynali panikować. — Co robimy? — Zbrojmistrz Starm krzyczał. — Co robimy?

— Wracamy do rzeki — mruknęła Ysard. — Znajdziemy drogę na brzeg. Udamy się w stronę delty.

— Nie damy rady się stąd wydostać na piechotę. Widziałaś, co spotkało resztę, pani. Dżungla…

— Chrzanić dżunglę! — wybuchła. — To tylko drzewa, pnącza, owady i zwierzęta. Jesteś żołnierzem Noxusu. Nie ma tu nic, co mogłoby cię pokonać.

Ysard nie była pewna, czy sama w to wierzy. W tym miejscu było coś wyjątkowego. Kryło się tu coś mrocznego i nieprawdopodobnego, czego nawet siła imperium nie była w stanie ujarzmić.

Ale nie zamierzała poddać się rozpaczy.

— Jeśli chcecie tu umrzeć, w samotności i zapomnieniu, droga wolna. — Zebrała w sobie resztki sił. — Ja się nie godzę na taki los. Kto ma jeszcze siłę, niech idzie za mną. Ysard Tomyri nie zamierza tu ginąć.


Głuche burczenie w brzuchu i myśli o czekającej w wiosce rodzinie sprawiły, że kucający na brzegu rzeki chłopiec skupił całą swoją uwagę na lince.

Wynagrodziło go mocne szarpnięcie. Chłopiec westchnął z ulgą i radością, wyciągając skaczącą, mieniącą się w słońcu rybę z wody.

Nie zauważył tego, co płynęło ku niemu, dopóki nie dzieliła go od niego odległość wiosła.

Chłopiec zmarszczył brwi, na chwilę zapominając o znajdujących się w koszu rybach. Wlazł po pas do wody, przechwycił to „coś” i pociągnął za sobą na brzeg. Dryfujące drewno miało w wiosce wiele zastosowań i można je było przehandlować… O ile zdołałby je zaciągnąć do domu.

Ale to nie było drewno. Chłopiec wydał stłumiony okrzyk, dostrzegając między warstwami gałęzi i mchów ludzką twarz.

Były to zwłoki, choć chłopiec nie potrafił określić, czy należały do kobiety, czy do mężczyzny. Przypominały mu ciała członków starszyzny, które co roku wystawiano na ucztę przodków. Pokrywały je strzępy ciemnego, wysłużonego pancerza, obszytego poplamionym czerwonym materiałem i ozdobionego zardzewiałym symbolem, który nic mu nie mówił.

Trup ściskał w powykrzywianych, lodowatych dłoniach jakiś przedmiot. Po chwili walki chłopcu udało się go wyrwać.

Była to mała książka, ciasno obłożona przemoczoną, zniszczoną skórą.

Kiedy obracał dziennik w dłoniach, ciało rozwarło się, a ze środka powoli wypełzła plątanina jadowicie zielonych pnączy. Z powstałego otworu wyleciała chmura zarodników i chłopiec cofnął się gwałtownie, kaszląc.

Z książką w ręku uciekał do domu ile sił w nogach, czując na karku nieprzyjemne, natarczywe mrowienie i całkowicie zapominając o rybach.

Fabuła: Nidalee

Naleko od surowych pustyń Bezkresu Sai, za równinami i górskimi grzbietami, znajdują się wielkie, wschodnie dżungle Shurimy. Te niezwykle tajemnicze, pełne życia gęste lasy są domem dzikich, fantastycznych zwierząt. Jednakże mimo tego, że można znaleźć w nich wiele piękna, niebezpieczeństwo i śmierć czają się na każdym kroku.

Nikt nie wie, w jaki sposób Nidalee znalazła się w samym sercu dżungli. Ubrane tylko w szmaty niemowlę siedziało samo na pokrytej liśćmi ziemi, a jego płacz rozbrzmiewał między drzewami.

Bez wątpienia właśnie to zwabiło pumy.

Matka wędrująca ze swoimi młodymi zbliżyła się do porzuconej dziewczynki, być może wyczuwając zapach czegoś znajomego… a przynajmniej czegoś wartego uratowania. Zaakceptowała Nidalee bez wahania, to prowadząc, to ciągnąc ją do legowiska.

Dziewczynka żyła w towarzystwie zwierząt, walcząc i bawiąc się z nowym rodzeństwem, bez żadnej więzi ze swym własnym gatunkiem oraz społeczeństwem. Pumy wychowywały Nidalee jak istotę lasu i wraz z upływem lat stała się bardzo sprawną łowczynią — jednak tam, gdzie jej opiekunowie woleli korzystać z kłów i pazurów, Nidalee szybko nauczyła się wykorzystywać otoczenie. Tworzyła maści lecznicze z miodowych owoców, wyszukiwała świecące kwiaty, by rozświetlać ciemności, a nawet wykorzystywała wybuchowe nasiona, by przeganiać mroczne wilki.

Jednakże w pewnych momentach Nidalee zaczynała tracić kontrolę nad własnym ciałem. Bez żadnego ostrzeżenia jej ręce i nogi zaczynały migotać i przybierać to ludzką, to zwierzęcą postać. Czasami opuszczała legowisko, majacząc w wyniku wysokiej gorączki i podążając za dwiema niewyraźnymi sylwetkami — słyszała ich szepty, niezrozumiałe, lecz jednocześnie słodkie. Dawały jej poczucie komfortu i ciepła, mimo że pumy nauczyły ją, by strzec się nieznajomych.

Z dobrych powodów.

Nastała letnia pora deszczowa, gdy Nidalee po raz pierwszy napotkała Kiilashan. Ci vastajańscy łowcy przemierzali lasy o każdej porze roku w poszukiwaniu wspaniałej zwierzyny i trofeów, które dowodziłyby ich umiejętności. Przybrana matka Nidalee próbowała ich przepędzić, ale poległa pod ciosami ich ostrzy i włóczni.

Jednakże zanim Kiilashanie zdołali wykończyć wiekową pumę, Nidalee rzuciła się na nich spośród zarośli, rycząc z żalu i wściekłości. Coś się zmieniło. Poczuła w sobie ducha kotów dżungli i zmieniła się jak nigdy przedtem. Uderzając jako bestia, powaliła najbliższego łowcę ostrymi jak brzytwy kłami, a następnie przybrała ludzką postać i chwyciła jego włócznię. Pozostali Kiilashanie warczeli i syczeli na ten widok. Ku swojemu zdziwieniu, Nidalee była w stanie zrozumieć pewne fragmenty mowy.

Przeklinali ją, przywołując imię swych przodków, Vastajaszai’rei, i wycofali się z pustymi rękami.

Odrzuciwszy włócznię, Nidalee wzięła w objęcia umierającą pumę. Jej rodzeństwo zbliżyło się z obawą, ale przez śmierć matki uznało tę zmiennokształtną istotę za nowego przywódcę — tego dnia Nidalee przysięgła bronić swego nowego domu przed każdym, kto postanowi go zaatakować.

Z czasem lepiej opanowała swoją moc i z łatwością mogła zmieniać postać. Być może to pragnienie odnalezienia innych takich jak ona doprowadziło ją do wędrującej, przypominającej kameleona Neeko, i wkrótce stały się sobie bardzo bliskie. Nidalee z radością uczyła swoją nową towarzyszkę i we dwójkę czerpały olbrzymią przyjemność z poznawania licznych tajemnic dżungli. Jednakże pewnego razu Neeko odeszła w poszukiwaniu własnego przeznaczenia poza granicami Shurimy.

Nawet teraz te gęste lasy pozostają jedyną niezmienioną przez cywilizację dziczą znanego świata i stanowią tajemnicę dla samej Nidalee. W rzadkich, spokojnych chwilach łowczyni zastanawia się nad swoim pochodzeniem — i spotkaniem z Kiilashanami — oraz tym, czy kiedykolwiek uda się jej poznać prawdę…

Opowiadanie: Ludzka Krew

Głośny trzask. Odór smaru, dymu i prochu.

Te dźwięki i zapachy nie występują w lesie.

Łowczyni rzuciła się w stronę, z której dobiegł dźwięk, trzymając włócznię w gotowości. Podążała za zapachem, przemierzając labirynt drzew i gęstych krzaków.

Wkrótce przybyła w znajome miejsce — niewielką polanę w pobliżu skarpy. Było to spokojne miejsce tętniące życiem, przez które przepływał płytki, wartki strumień. Było w nim tyle ryb, że nawet młode mogły je łapać swoimi niezgrabnymi łapami. Powietrze przeszywało wycie czegoś lub kogoś odczuwającego wielki ból.

Nidalee skryła się za grubym drzewem przy strumieniu, ostrożnie chowając włócznię za pniem. Po drugiej stronie rzeki zobaczyła Vastajanina o gadzich cechach. Ściskał swe ramię i mimo tego, że jęczał z bólu, jego oczy przepełniała wściekłość. Łowczyni zobaczyła jego długi ogon uwięziony w pułapce. Olbrzymie metalowe zęby wbijały się w łuskowatą skórę.

Nad Vastajaninem stał człowiek uzbrojony w długą, paskudną broń. Nidalee wpatrywała się w lśniące drewno otaczające metalową lufę. Widziała już kiedyś te rzeczy. Strzelały zabójczymi nasionami, które z łatwością mogły przebić cel na wylot i przemieszczały się tak szybko, że nie mogła za nimi nadążyć wzrokiem.

Wynurzyła się zza drzewa, celowo miażdżąc stopą uschnięte liście. Mężczyzna spojrzał w jej stronę, nadal celując bronią w rannego. Nie mógł widzieć jej włóczni.

— Proszę, proszę. Co my tu mamy? — Przyjrzał się jej od stóp po czubek głowy, a jego oczy pałały żądzą. — Zgubiłaś się, piękna?

Łowczyni wiedziała, jak radzić sobie z takimi jak on. Ludzie często dają się zwieść jej wyglądowi — ich oczy widzą tylko delikatność jej sylwetki. Jej twarz nie wyrażała nic. Ostrożnie oszacowała odległość dzielącą ją od mężczyzny i poprawiła chwyt na włóczni. Spojrzała na broń, którą trzymał w rękach.

Mężczyzna uśmiechnął się, uznając jej bezruch za strach. — Nigdy nie widziałaś czegoś takiego? Chodź, przyjrzyj się. Nie zrobię ci krzywdy — namawiał ją. Odwrócił się od swojej ofiary i wyciągnął broń.

Gdy tylko odwrócił się od Vastajanina, Nidalee wyskoczyła zza drzewa. Cisnęła włócznią w stronę tułowia człowieka i rzuciła się przez strumień, otaczając swą postać dziką magią. W mgnieniu oka jej rysy zmieniły się — paznokcie wydłużyły i stwardniały, ze skóry wyrosło futro, a kości wygięły się w szczuplejszy kształt.

Mężczyzna wykonał unik zbyt wolno. Włócznia rozcięła jego ramię i powaliła na plecy. Nidalee wylądowała na nim pod postacią pumy, przebijając cienkie ubranie szponami. Przycisnęła ranę przednią łapą, czym wywołała okrzyk bólu.

Puma górowała nad mężczyzną, szeroko otwierając paszczę i zbliżając kły do jego gardła. Zapiszczał z przerażenia, gdy Nidalee powoli zatopiła kły w jego szyi, dość głęboko, by utoczyć krwi, ale nie na tyle, by zabić. Po chwili wypuściła jego gardło i umieściła swe zakrwawione kły przed jego oczami.

Magia ponownie zawirowała wokół niej i Nidalee znów przybrała postać kobiety, ale jej zęby były nie mniej przerażające. Kucając nad nim, wpatrywała się w niego szmaragdowymi oczami.

— Odejdziesz stąd albo zginiesz, człowieku. Rozumiesz?

Łowczyni nie czekała na odpowiedź. Oderwała kawałek materiału z koszuli mężczyzny i podeszła do rannego Vastajanina. W kilka sekund rozbroiła pułapkę zaciśniętą na ogonie. W chwili, gdy został uwolniony, rzucił się na człowieka.

Nidalee chwyciła go za ramię, przytrzymując w miejscu. Mężczyzna, który trwał znieruchomiały ze strachu, dostrzegł szansę na ucieczkę i szybko się oddalił.

Gad uwolnił się z uścisku Nidalee i zaczął bełkotać i przeklinać w języku, którego nie rozpoznała. — Czemu pozwoliłaś mu uciec? — zapytał w znajomym języku.

Nidalee wskazała na plamy jasnoczerwonej krwi pozostawionej przez człowieka. — Pójdziemy za nim. Jeżeli są tu inni, doprowadzi nas do nich. Jeśli nie odejdą, zginą razem.

Vastajanin nie wyglądał na zadowolonego, ale nic nie powiedział. Nidalee klęknęła nad strumieniem i zanurzyła w nim kawałek materiału oderwanego od koszuli mężczyzny.

— Nazwałaś go… człowiekiem — mówił w dziwny sposób. Miał szerokie usta, a rozwidlony język drgał między słowami.

Nidalee owinęła jego ramię mokrym materiałem. — Tak.

— Ty nie jesteś człowiekiem?

— Nie, jestem taka jak ty.

— Pośród Vastajów nie ma nikogo takiego jak ty. Jesteś człowiekiem.

Nidalee mocno zacisnęła materiał, sprawiając, że zasyczał z bólu. Ukryła uśmiech, używając zębów do zaciśnięcia supła.

— Nazywam się Nidalee. A ty?

— Kuulcan.

— Kuulcanie. Dziś moja rodzina wyruszy na łowy. Dołączysz do nas.

Vastajanin rozprostował ramię, sprawdzając bandaż. Był mocno zaciśnięty, ale nie ograniczał mu ruchów. Spojrzał na łowczynię, która stała nad nim ze skrzyżowanymi ramionami.

Kuulcan przytaknął.


 

Percy siedział przy ognisku, a jego twarz była purpurowa — po części z powodu adrenaliny, po części z powodu piwa, ale głównie z zażenowania. Opowiedział swoim trzem towarzyszom o spotkaniu z kobietą z dziczy, a oni nie mogli przestać się śmiać. Jeden z nich postanowił chodzić wokół ogniska z gitarą i śpiewać sprośną modlitwę do „Królowej Dżungli”, podczas gdy pozostała dwójka rechotała i tańczyła.

— Bądźcie ciszej, idioci — błagał, wywołując jeszcze głośniejsze wybuchy śmiechu. — Może nas usłyszeć.

Percy, zmęczony przedrzeźnianiem i ilością wypitego alkoholu, oddalił się od swych towarzyszy, bo wzywała go natura. Rana wciąż bolała, a żadna ilość alkoholu nie była w stanie zmyć uzcucia obecności jej kłów na gardle.

Gdy zapinał pas, zdał sobie sprawę, że śpiewy i śmiech ustały. Nawet wiatr przestał wiać. Nie słyszał szelestu liści ani kołysania gałęzi.

Poza nikłym blaskiem dogasającego ogniska obóz był pogrążony w całkowitej ciemności. Tuż poza granicą obozu coś zalśniło w mroku. Percy przetarł oczy i skupił wzrok, próbując dojrzeć cokolwiek w ciemności.

W tej samej chwili całe podszycie zaczęło szeleścić i trzeszczeć. Liście wszystkich roślin zadrżały od ruchu. Niezliczone pary oczu otworzyły się w ciemności, a chór ryków i kociego syczenia ogłuszył go.

Percy rozpoznał szmaragdowe oczy tuż przed sobą. Teraz nie było w nich nawet iskry człowieczeństwa. Oczy mrugnęły i zniknęły, a jego uszu dobiegł cichy głos.

— Zostałeś ostrzeżony.

Nie zdołał krzyknąć, gdy ostre kły zatopiły się w jego szyi, i tym razem nie poprzestały na utoczeniu krwi.

Fabuła: Rengar

Rengar to dziki vastajański łowca trofeów, który żyje dla polowań na niebezpieczne stworzenia. Przemierza świat w poszukiwaniu najstraszniejszych bestii, jakie może znaleźć. Szczególnie zależy mu na śladach Kha’Zixa, stworzenia z Pustki, które pozbawiło go oka. Rengar nie śledzi ofiar ze względu na pożywienie czy chwałę, ale dla samego piękna pościgu.

Rengar urodził się w plemieniu Vastajów zwanym Kiilash, którego członkowie wielbili honor i chwałę, jakie dają polowania. Rengar był najsłabszy w miocie Ponjafa, wodza plemienia. Ponjaf uważał, że Rengar nigdy nie będzie dobrym myśliwym ze względu na swój niewielki rozmiar. Ignorował swoje dziecko, licząc, że chuchro umrze z głodu.

Koniec końców młody Rengar uciekł z obozu zawstydzony, że rozczarował ojca. Przez wiele tygodni żywił się robakami i roślinami, aż pewnego dnia niemal stał się ofiarą legendarnego ludzkiego myśliwego, który zwał się Markon. Gdy ten zobaczył jednak, w jakim stanie znajdował się Rengar, zlitował się nad nim i pozwolił mu żyć. Poza tym nie był to dzielny vastajański wojownik godny ostrza Markona.

Rengar spędził wiele miesięcy, podążając za nim i żywiąc się zwłokami, które ten zostawiał za sobą. Marzył o tym, aby pewnego dnia powrócić do swojego plemienia, i z tego powodu uważnie obserwował, jak Markon poluje.

Po jakimś czasie mistrz miał dość żałosnego Kiilashanina, który za nim podążał. Przyłożył Rengarowi nóż do gardła i powiedział, że jednym sposobem na zostanie myśliwym jest polowanie. Rzucił mu ostrze i kopnięciem posłał go na dno wąwozu, gdzie Rengar po raz pierwszy musiał zabić, aby przeżyć.

Od tego momentu Rengar przez lata zmuszał się do nadludzkiego wysiłku. Przemierzał Shurimę w poszukiwaniu najsilniejszej i najgroźniejszej zwierzyny. Mimo że nigdy nie byłby tak duży jaki inni Kiilashanie, z determinacją starał się wydobyć z siebie więcej dzikości. Wraz z upływem czasu, zamiast powracać do obozu z coraz to nowszymi bliznami, zaczął przynosić trofea. Wypolerował czaszkę piaskowego jastrzębia na blask, wplótł zęby wrzaskuna w swoje włosy.

Wtedy właśnie uznał, że nadszedł już czas, by powrócić do plemienia. Liczył, że pobratymcy przyjmą go jak prawdziwego łowcę.

Ponjaf zadrwił z syna i jego trofeów. Postawił też warunek. Rengar mógł ponownie stać się członkiem plemienia, jeśli przyniesie głowę nieuchwytnego, legendarnego potwora z Pustki, znanego jako Kha’Zix.

Zaślepiony pragnieniem powrotu do krewniaków, Rengar pozwolił bestii zaatakować się z zaskoczenia. Potwór wyrwał mu jedno oko i uciekł. Wściekły i pokonany, Rengar przyznał się do porażki przed Ponjafem. Jak można się było spodziewać, ojciec go wychłostał.

Jednak gdy Ponjaf przemawiał, Rengar zauważył, że wszystkie trofea w domu ojca były zakurzone i stare. Wódz nie polował od dawna — prawdopodobnie wysłał syna za Kha’Zixem, ponieważ sam za bardzo się bał.

Przerwał więc ojcu i nazwał go tchórzem. Wielu Kiilashan miało szczęście posiadać silne ciało albo wygodny dom. W przeciwieństwie do nich Rengar od narodzin stawał twarzą w twarz ze śmiercią. Sam nauczył się polować i miał trofea oraz blizny, które dowodziły jego dokonań. Nawet zakrwawiony oczodół był trofeum — dowodem na to, że choć urodził się słaby, nigdy się nie poddał.

Rengar rzucił się na ojca i rozpruł go od szyi przez cały brzuch. Najkrwawsi łowcy plemienia ukoronowali go ognistymi różami, obwołując swym nowym wodzem.

Jednakże Rengar nie szukał aprobaty swojej wioski. Pragnął tylko adrenaliny szalejącej w jego żyłach podczas pościgu za ofiarą. Rengar opuścił wioskę, nie zatrzymując się, aby zabrać trofeum z pozostałości Ponjafa — ojciec nie był wart zapamiętania. Zamiast tego postanowił odnaleźć i zabić istotę z Pustki, która próbowała go oślepić.

Nie robił tego, aby zadowolić Kiilashan, ale po to, aby zadowolić siebie.

Opowiadanie: Zwierzyna

Rengar poczuł krew, zanim zobaczył martwych ludzi. Mniej więcej sześciu — ciężko było określić dokładnie ze względu na liczbę kawałków, na jakie zostali rozerwani. Ich miecze były rozrzucone po polanie, równie bezużyteczne co tępe sztućce.

Ukucnął, aby polizać krew na ziemi.

Zimna na języku. Wciąż słodka, lecz jednocześnie z gorzkim posmakiem żelaza.

Została przelana niecałą godzinę temu.

Obracając jedną z oderwanych kończyn w dłoni, Rengar zauważył strugę zielonkawej śliny, która zwisała w miejscu, w którym ramię zostało oderwane od reszty ciała. Uniósł kikut i powąchał go.

Ślina cuchnęła paskudnie, jak zwłoki, które przegniły w stosie odchodów. Samo przybliżenie jej do nosa sprawiło, że Rengar chciał zwymiotować, ale miał odporny żołądek.

Uśmiechnął się szeroko. Stworzenie, które zadało te rany, będzie łatwe do wytropienia.


Rengar obserwował z zarośli, jak ostrogrzbiet ogryzał czaszkę starca, a następnie zmiażdżył ją w zębach. Zawył rozczarowany, zdecydowanie niezadowolony z braku chrupkości.

Olbrzymia, czworonożna bestia przeszła przez namiot starca, miażdżąc go jednym krokiem, a następnie rozdzierając płótno.

Odrzuciła leże mężczyzny i zawyła z zadowolenia, a Rengar usłyszał krzyk młodego chłopca.


Mały.

Przerażony. Dobry strach. Pyszny strach.

Pora jeść. Pora uciszyć krzyki. Pora…

Ból.

Ból w karku. Ostry i gorący. Coś ugryzło? Nie. Kolejny ból, a po nim kolejny. Szybkie dźgnięcia. Coś z bronią. Coś, co chce walczyć.

Może coś znacznie smaczniejszego.

Rengar trzymał w dłoni szablę kirai, gdy ostrogrzbiet próbował go zrzucić, szamocząc się na boki. Drugą dłonią sięgnął po nóż i raz za razem dźgał nim skórę bestii. Wiedział, że w ten sposób jej nie zabije, ale przynajmniej wywoła u niej krwotok. Zamieszanie.

A przy odrobinie szczęścia także panikę.

Ostrogrzbiet padł na brzuch i obrócił się, porywając ze sobą Rengara. Był szybki — znacznie szybszy, niż Rengar spodziewał się po tak wielkiej bestii. Ledwo starczyło mu czasu, aby wyjąć swoje ostrza i odskoczyć.

Walczący stanęli na nogach. Krew ściekała po łuskach bestii. Każda z nich była tak ostra, że mogła z łatwością odciąć kończynę. Połączone łuski tworzyły praktycznie niemożliwy do przebicia pancerz i jednocześnie były tysiącem niewielkich ostrzy. Bestia okrążyła Rengara, wciągając powietrze. Rengar wiedział, że nigdy nie wygra w bezpośredniej walce. Potwór był za duży, za szybki i za silny.

Wszystkie blizny na ciele nauczyły Rengara sekretu polowania. Nie chodziło o bycie silnym. Chodziło o to, aby wiedzieć, kiedy się wycofać, a kiedy atakować.

Teraz? Trzeba się wycofać.

Wybiegł z wioski i skierował się w stronę wysokiej trawy, która ją otaczała. Ostrogrzbiet rzucił się za nim w pościg, jego łapy dudniły o ziemię. Rengar słyszał go za plecami. Wkrótce mógłby się ukryć w trawie, ale ostrogrzbiet dopadnie go na długo przed tym.

Potrzebował tylko kilku sekund więcej.


Jednooki Vastajanin będzie pyszny. Jest tylko jedna rzecz smaczniejsza od czegoś młodego: coś, co właśnie próbowało cię zabić.

Zmiażdżyć kocią bestię przed jedzeniem? Nie. Lepiej połknąć w całości i czuć, jak szamocze się coraz słabiej, by w końcu przestać.

Otworzyć szczękę. Ugryźć, poczuć ciepłą krew…

Potknięcie. Upadek. Co?

Jakaś broń — trzy kule związane kawałkiem skóry — owinięta wokół nóg.

Źle.

Cóż. Łatwo się uwolnić. Ale kocia bestia zniknęła. Tylko lekki szelest wysokiej trawy wskazuje, gdzie się udała.

Pędzę za nią. Kocia bestia: mała, przestraszona.

Ja: duży, szybki.

Będę deptał wysoką trawę, dopóki…

Ból.

Ciepło spływające po tylnych nogach. Skąd? Z tyłu?

Nie ma kociej bestii. Znowu uciekła.

Ból. Nowy ból w boku. Denerwujące. Żaden problem. Tylko denerwujące.

Zacznę uciekać. Nieważne, w którą stronę. Oddalę się. Zmienię pozycję.

Odwrócę się. Gdzie Vastajanin? Może uciekł. Może się ukrywa, czeka.

To była najlepsza część. Niewidzialny w wysokiej trawie. Jego ofiara była ostrożna, ale nie dość mądra, żeby się bać.

Przelotna cisza przed atakiem. Zanim ofiara się zorientowała, jak bardzo była bezsilna. Przed wyciem z bólu, krwią, adrenaliną i radością.

Rengar odchylił głowę do tyłu i zaryczał.


Skąd dochodzi ryk? Brzmi, jakby dochodził zewsząd. To nie ryk gniewu. To nie ryk strachu.

Podekscytowanie.

Coraz bliżej.

Nie. To był błąd. Na otwartą przestrzeń. Biegiem. Szybko.

Trudno oddychać. Czemu?

Rana w boku. Głębsza, niż się wydawała? Gardło mokre. Krztuszę się. Krew.

Nie zwalniać.

Gdzie jest wioska? Tam? Nie. W drugą stronę.

Vastajanin nadal ryczy. Wciąż się zbliża.

Biegiem. Nieważne gdzie. Tylko b…

Przebłysk metalu. Zimne powietrze wieje na brzuch.

Nie, wnętrze brzucha.

Czuję, jak staję się lżejszy. Coś mokrego i ciężkiego uderza o ziemię. Dużo mokrych i ciężkich rzeczy.

Patrzę w tył. Flaki. Płyny. Szlak czerwieni i zieleni.

Ból. Kłujący ból, pulsujący ból, dźgający ból. Wszędzie.

Nie mogę wytrzymać. Nogi się uginają. Oddycham ciężko. Słyszę zbliżające się kroki.

Odgłos noża wysuwającego się z pochwy.

Czuję coś. Coś nowego. Coś okropnego. Nie głód, gniew czy radość.

Strach.


Rengar zbliżył się do leżącego ostrogrzbieta, który wymachiwał nogami, podczas gdy krew wylewała się z niego przez szerokie rozcięcie na brzuchu. Jego oczy były rozszerzone.

Jakie trofeum zabrać? Czaszkę? Grzywę?

Potwór podniósł głowę i zaczął kłapać paszczą z gniewu lub oszołomienia.

Rengar się uśmiechnął. Zęby potwora były ostre. Gładkie.

Jeden z nich będzie imponującym dodatkiem do naszyjnika.

Fabuła: Zyra

Pamięć Zyry sięga głęboko, niczym korzenie starożytnych roślin. Jej lud był młody, gdy wybuchły Wojny Runiczne, w których armie śmiertelników walczyły ze sobą o klucze do wszelkiego stworzenia.

Ukryte w dżunglach na południe od Kumungu, gdzieś pomiędzy wielkimi rzekami rozdzielającymi wschodnią Shurimę, leżą legendarne Ogrody Zyr. Magia żywiołów zmieniła tamtejszą glebę w dziwny i nieprzewidywalny sposób, dając początek dzikim, mięsożernym roślinom, żywiącym się każdą istotą, która podeszła za blisko. Rozrastały się i pożerały wszystko, nie przejmując się konfliktami śmiertelników i pragnąc jedynie rozpuszczać swoje pędy przez lasy oraz bagna. W pewien sposób wszystkie były Zyrą… i miały pod dostatkiem pożywienia, nawet w czasie wojny.

Niewielki oddział żołnierzy, których posłuszeństwo już dawno się zatarło, przemierzał te tereny w poszukiwaniu pewnej dawno zapomnianej nagrody. Przewodziła im przepełniona ambicjami czarodziejka — znajdowali się daleko od domu, a w tym przeklętym miejscu mogli z łatwością ulec trującym oparom oraz zarodnikom.

Mieszkańcy Ogrodów zaatakowali ich, z łatwością rozdzierając pancerze i ciała kolczastymi pnączami. Mimo że walczyli dzielnie, wojownicy wiedzieli, że nie utrzymają się długo przy życiu, zdali się więc na pomoc przywódczyni. Czarodziejka, skupiwszy swą moc, uderzyła z wielką siłą. Runiczne symbole rozpaliły powietrze, rozświetlając okolicę swym upiornym blaskiem, gdy kolczaste pnącza zbliżały się nieubłaganie.

W tej samej chwili zagubiona iskra wywołała zapłon oparów unoszących się nad bagniskiem, doprowadzając do magicznej eksplozji, która unicestwiła wszystko w promieniu wielu mil. Wśród rozproszonych po świecie ocalałych z Wojen Runicznych nie było nikogo, kto wiedziałby, co się stało z Ogrodami Zyr.

Minęły wieki. Teren, na którym toczyła się bitwa, wypalony i pusty, trwał bez życia na powierzchni… ale w głębi ziemi coś się działo. Wyzwolone w tym miejscu energie ustały, osiadły i długo rozwijały się dzięki następstwom bitwy. Napęczniały strąk poruszył się, pulsując nienaturalnym życiem, aż w pewnym momencie wydarło się z niego zdezorientowane stworzenie, chwytając łapczywie powietrze.

Ujrzało ono zniszczony i odmieniony świat, pełen nowego życia i nowych możliwości. Jego umysł rozdzierały sprzeczne wspomnienia, wchłonięte przez glebę i wciśnięte w nowo utworzoną świadomość. Pamiętało ciepło słońca, smak deszczu, słowa mocy oraz agonię setek śmiertelników.

Ono… ona… nazwała się Zyrą, nie do końca pojmując dlaczego.

W czasie wędrówek po krainach leżących poza miejscem jej urodzenia Zyra dostrzegła, że różni się od napotykanych istot. Śmiertelnicy byli strachliwi i nieprzyjemni, podczas gdy bardziej eteryczne byty cechowały się kapryśnością i arogancją. Żadne z nich nie szanowało ziem, które zamieszkiwało — grabili je już samą swoją obecnością. Napełniało to Zyrę gniewem i pogardą. Nieproszone, nowe życie rodziło się pod jej stopami — żarłoczne rośliny, które zmieniały się i ewoluowały według jej kaprysów, ciskając trującymi kolcami lub tworząc nowe pnącza w zastraszającym tempie.

Mogąc swobodnie wędrować po świecie, Zyra i jej zabójcze potomstwo żywili się i rozrastali, tłamsząc wszelkie formy życia, jakie napotkali. Niszczyła tereny uprawne, unicestwiała całe osady i zabijała wojowników dość odważnych lub głupich, by stanąć jej na drodze, zawsze pozostawiając za sobą przerażające rośliny.

Gdy rzeki w Shurimie znów popłynęły, na ich brzegach pojawiła się dziwaczna flora, która powoli rozkrzewiała się ku zachodowi z każdą mijającą porą roku. Niezależnie od tego, czy wyrywało się ją z ziemi, czy paliło ogniem, rozrost nie ulegał spowolnieniu…


Podziel się ze znajomymi!