Opowiadanie Setta – Pycha źle wróży


Reklama

Na stronie Uniwersum pojawiło się nowe opowiadanie, tym razem z Settem.


— Kto pilnuje kasy? — pytam.

Sherap — chudzielec konfiskujący przy progu broń — spogląda na mnie wielkimi oczami, bojąc się, że zrobił coś źle.

— Ryo. Dzisiaj Ryo pilnuje — mówi.

— Wyślij jeszcze dwóch — odpowiadam.

— Dzisiaj duża walka, będzie kupa ludzi. Tylko tego mi brakuje, żeby jakiś łachudra zwinęła szmal.

Sherap odchodzi. Parę sekund później wraca w asyście dwóch największych mięśniaków. Stają obok Ryo przy kasie, a ja zaglądam, co się dzieje na arenie. Trybuny pękają w szwach. Wśród widzów jest cały wachlarz gości, od nieważnych do bardzo ważnych. Wszystkich łączy jeden wspólny mianownik: pałają żądzą krwi. I zaraz ją zaspokoją.

Mój gwiazdor, Prahn Łupieżca, właśnie powolnym krokiem wychodzi na arenę. Jego idealnie rzeźbione ciało jest od stóp do głów pomalowane na zielono, a lewe przedramię ochrania niewielki puklerz. Jego noszący złą sławę mieczobicz ubarwiono tak, by przypominał żmiję. Broń czeka zwinięta na pasie, a jej właściciel staje naprzeciw swojego rywala. Pretendent — jakiś Shurimianin… Faran chyba? Farrel? Zapamiętam, jeśli wygra — świdruje go wzrokiem, trzymając dłonie przy barkach, czekając tylko, by sięgnąć po sztylety na plecach. Przebył pół świata, by się tu znaleźć, i prędzej go szlag trafi, niż pozwoli, żeby jakiś miejscowy chłoptaś pozbawił go chwały.

Kierownik areny macha chustą na znak, że czas zacząć przedstawienie. Wojownicy krążą wokół środka areny. Łupieżca to efekciarz, więc wyciąga mieczobicz i owija go sobie wokół ciała. (Tylko z osiem osób na świecie potrafi to zrobić bez haratania sobie twarzy, a on uwielbia się tą sztuczką popisywać.)

Na tę zniewagę Shurimianin wyciąga sztylety. Spluwa przez arenę i rzuca się do ataku w nawałnicy ostrzy, tnąc powietrze pod nienaturalnymi kątami. Łupieżca jest zaskoczony, ale gotowy. Paruje klingę sztyletu puklerzem, na ułamek sekundy wytrącając Shurimianina z równowagi.

Ta chwila rozciąga się w wieczność. Ciało Shurimianina traci balans, jego dłonie spoczywają przy biodrze, a tors stanowi soczysty cel.

Jednym płynnym ruchem Łupieżca smaga swoim mieczobiczem gardło przeciwnika. Shurimianin pada na ziemię w rosnącej kałuży własnej posoki. Wśród publiki wybucha wrzawa.

— Jak kasa?! — krzyczę do chłopaków na zapleczu.

— Pod kontrolą, szefie! — odpowiada Sherap, a podekscytowany tłum otacza westybul, żeby zainkasować wygraną z zakładów.

Tymczasem na arenie obsługa ładuje zwłoki Shurimianina na wóz. Kilka kroków dalej Łupieżca świętuje zwycięstwo ze swoimi fanami. Ma szczególny wyraz twarzy. Dobrze go znam. To nie ulga. Ani zadowolenie. Zaczyna być pyszny, a to źle wróży.

Jakąś godzinę później widzowie się już rozeszli, kasa została opróżniona, a pieniądze podliczone. Żegnam się już z całą obsługą i kto puka do moich drzwi?

Łupieżca. W dłoni ściska pękatą sakiewkę, ale nie wygląda na zadowolonego. Mówi, że ma problem. Zaczyna się.

Pytam go, co to za problem. Wygrał dużą walkę na oczach rekordowej publiki. Mówi, że to jego zasługa. On przyciągnął tę rekordową publikę. Należy mu się działka z kasy. Mojej kasy.

Doskonale pojmuję jego tok myślenia. Miałem tak samo, jak przejąłem tę cholerną budę. Ale to, że go rozumiem, nie znaczy, że pójdę mu na rękę. Odmawiam Łupieżcy.

Wtedy gość wybucha. Wrzeszczy, jakie to mam szczęście, że walczy na mojej arenie.

— Czy ty masz pojęcie, ilu potrafi zrobić to, co ja? — pyta. — Dziewięciu!

— Dziewięciu. Hm. To chyba jednego dodali — mówię.

Dalej mi ujada i twierdzi, że roztyłem się i nie pamiętam już, jak to jest nadstawiać karku na arenie. Teraz rozmowie przysłuchuje się już część mojej ekipy. Nie mogę sobie pozwolić, żeby ktokolwiek myślał, że zmiękłem, więc to dobry moment, by przypomnieć Łupieżcy, kto tu rządzi, a kto tylko pracuje. Ale on nie daje za wygraną.

— Jesteś tylko starym, przebrzmiałym mistrzem w futrze, który mówi prawdziwym wojownikom, co mają robić — rzuca. — Każdy mógłby cię zastąpić.

W tym momencie przegiął. Mówię Łupieżcy, że możemy się sprawdzić na arenie i zobaczy, jaki jeszcze jest ze mnie wojownik. Teraz chyba już czuje, że nie może się wycofać, bo przyjmuje moją ofertę.

— Jak wygram, przejmuję interes. Biorę wszystko — mówi.

Potwierdzam skinięciem głowy. Czeka, oczekując, że dodam jakieś własne warunki. Jakbym mógł od niego coś chcieć.

Mówię tylko, że chcę to rozstrzygnąć na oczach ludzi.

— Zaróbmy na tym.


W wieczór walki jest tyle ludzi, że tłum aż wylewa się poza wrota areny. Na kasie robi dzisiaj pięciu karków.

Wychodzę na arenę przy akompaniamencie bębnów oraz ryku trybun i widzę przed sobą Łupieżcę. Zielony i nabuzowany jak nigdy wcześniej. Włącza się moja vastajańska przyzwoitość. Mówię mu, że wystarczy, iż ogłosi przed pełnymi trybunami, że popełnił błąd, okazując mi brak szacunku, a odwołamy walkę.

Spluwa tylko na ziemię i wściekle strzela nad głową swym mieczobiczem. Nie zamierza się wycofać.

Kierownik areny jeszcze nie zdążył machnąć chustą, a Łupieżca już na mnie leci. Podstępna kanalia smaga mnie mieczobiczem i chlasta po policzku, zanim mogę zareagować. Uderza jeszcze parę razy, a ostrze wędruje niebezpiecznie blisko mojego gardła. Gdy ja próbuję przeczytać ruchy jego dziwnej, giętkiej klingi, ten wali mnie w twarz puklerzem. Ląduję na plecach i dwoi mi się w oczach.

On bierze szeroki zamach swoim mieczobiczem. Walka nie trwa nawet minuty, a Łupieżca już mnie chce wykończyć.

Nie ma szans.

Ostrze po raz kolejny mknie ku mej szyi, ale tym razem je chwytam. Gołą ręką. Łupieżca wybałusza oczy ze swojej durnej zielonej gęby.

Krew dudni w uszach. Włosy stają dęba. Z kącika ust wyrywa mi się krótki warkot. Niemal nie czuję ostrza wrzynającego mi się w dłoń ani krwi spływającej po przedramieniu, gdy wstaję, szarpię za mieczobicz i przyciągam Łupieżcę prosto na moją drugą pięść.

Powtarzam to kilka razy, a mój mosiężny kastet przerabia jego facjatę na krwawą miazgę.

Gdy wreszcie przestaję, wypluwa ząb i mówi, że popełniam największy błąd swojego życia.

— Co robisz? Jestem twoją największą atrakcją — duka.

— Łupieżco, właśnie dostajesz cięgi od starego, przebrzmiałego mistrza. Kto teraz zapłaci, żeby cię oglądać?

Ostatnim wysiłkiem obficie spluwa mi krwią w twarz. Na oczach widzów i samych bogów.

Nie mogę pozwolić, by pełne trybuny zwątpiły, kto tu rządzi.

Więc podnoszę gościa za kark i walę nim z całej siły o ziemię, wgniatając tę jego tłustą, chciwą łepetynę głęboko w arenę. Jego ciałem na sekundę wstrząsa konwulsja, a potem nieruchomieje.

Tłum jest wniebowzięty.


Potem wieczorem odwiedzam jeszcze dom matuli, jak zawsze. Śpi już, więc po cichu zostawiam na kredensie sakwę z pieniędzmi i całuję ją w czoło.

Budzi się i uśmiecha na widok syna stojącego u boku łóżka. Gdy głaszczę ją po policzku, zauważa bandaż na dłoni, którą chwyciłem ostrze Łupieżcy.

— Oj, Settrigh, co się stało? — pyta zatroskana.

— Nic wielkiego. Skaleczyłem się na budowie — odpowiadam.

— Co dziś budowałeś, synku? — pyta.

— Sierociniec. Dla sierot, mamo — dodaję i całuję ją jeszcze na dobranoc.

— Dobry z ciebie chłopak — mówi.

Gdy zasypia, jej oczy wzbierają łzami dumy na myśl, że jej syn tak godziwie zarabia.

Reklama

Podziel się ze znajomymi!